[ Pobierz całość w formacie PDF ]

oddalone od nich o jakieś dwieście mil.
Maszerowali równym tempem przez całe popołudnie, robiąc jedynie krótkie przerwy. Szli
wzdłuż strumienia, który przecinał płytką dolinę wciśniętą pomiędzy dwa równoległe pasma
wzgórz. Dolina była częściowo zalesiona, dzięki czemu mogli przynajmniej od czasu do czasu
skryć się przed palącym słońcem, które szczególnie doskwierało Lirael. Przypiekło jej policzki oraz
nos, była jednak zbyt zmęczona, aby próbować łagodzić skutki poparzenia jakimś zaklęciem. Nie
było zresztą na to czasu. Znowu zaczęło ją dręczyć poczucie inności, które prześladowało ją przez
całe życie. Wszystkie prawdziwe Clayry miały bowiem ciemną karnację, nigdy też nie cierpiały z
powodu poparzeń słonecznych - ich skóra przybierała po prostu odrobinę ciemniejszy odcień.
Gdy słońce wolno zaczęło kryć się za zachodnim pasmem gór, tylko pies poruszał się jeszcze z
odrobiną werwy. Lirael i Sam nie spali prawie od osiemnastu godzin. Większość czasu upłynęła im
na wspinaczce po Długich Urwiskach i pieszej wędrówce. Ciągle się potykali i przewracali,
niemalże zasypiając w marszu, pomimo wszystkich sposobów, jakich się imali, by odgonić sen. W
końcu Lirael zdecydowała, że koniecznie muszą odpocząć i zatrzymają się, gdy tylko znajdą jakieś
odpowiednie miejsce, najlepiej takie, które nadawałoby się do obrony, chronione przynajmniej z
jednej strony przez płynącą wodę.
Pół godziny pózniej, gdy nadal, słaniając się, przemierzali dolinę, która stopniowo zaczęła się
zwężać i przechodzić w płaskowyż, Lirael była zdecydowana zatrzymać się gdziekolwiek, byleby
tylko można było usiąść i chwilę odpocząć - mniejsza o wodę, która pomogłaby im odeprzeć
Zmarłych. Drzewa rosły coraz rzadziej i ustępowały miejsca krzewom oraz poprzerastanej
chwastami trawie. Było to następne pole uprawne, które stawało się nieużytkiem. W dodatku nie
dawało żadnych możliwości obrony.
Gdy Lirael i Sam gonili już dosłownie ostatkiem sił, nagle trafili na idealne miejsce. Najpierw
usłyszeli szmer wody, a potem zobaczyli szałas pasterski. Wzniesiono go na palach wbitych w
koryto wartko płynącej rzeki, u podnóża rozległego, choć niezbyt wysokiego wodospadu.
Konstrukcja była jednocześnie szałasem i rodzajem drewnianego mostu. Zbudowana bardzo
solidnie z twardego drewna, pozostawała w niemal idealnym stanie, może z wyjątkiem dachu, na
którym tu i ówdzie brakowało gontów.
Pies starannie obwąchał teren wokół nadrzecznej chatki, oświadczył, że jest co prawda
zapuszczona, ale nadaje się do zamieszkania, i wszedł do środka, podczas gdy Lirael i Sam
usiłowali wspiąć się na schody.
Szałas był rzeczywiście brudny i cuchnący, ponieważ co jakiś czas zalewała go powódz, która
pozostawiała na podłodze sporo nieczystości. Jednak Lirael i Sam nie zwracali już uwagi na takie
drobiazgi. Było im zupełnie obojętne, czy będą spali na zewnątrz, czy w środku, skoro i tak
wszędzie panował jednakowy brud.
- Czy mógłbyś pierwszy objąć wartę? - Lirael zwróciła się do psa. Z ulgą zsunęła z ramion
plecak, sadowiąc się w kącie szałasu.
- Ja mogę czuwać - zaprotestował Sam, natychmiast zadając kłam własnym słowom potężnym
ziewnięciem.
- Chętnie stanę na warcie - zgodziło się Podłe Psisko. - Tylko że w pobliżu mogą być króliki...
- Pamiętaj, żebyś ich nie gonił i nie oddalał się zbytnio - ostrzegła go Lirael. Wyciągnęła
Nehimę i położyła na plecaku, tak aby w każdej chwili był gotów do użytku. Tuż obok umieściła
pas z dzwonkami. Nie ściągnęła jednak butów, wolała bowiem nie myśleć o stanie swoich stóp po
dwudniowym forsownym marszu.
- Obudz nas, proszę, za cztery godziny - dodała Lirael, osunąwszy się na podłogę i oparłszy
plecami o ścianę. - Będziemy musieli sprowadzić te deszczowe chmury.
- Tak, pani - odparł pies. Nie wszedł do chaty, ale usadowił się w pobliżu płynącej wartko
wody. Przez cały czas strzygł uszami, starając się wyłapać wszystkie dobiegające szmery. Zapewne
znowu chodziło o króliki. - Czy mam również podać grzankę i jajko? - spytał.
Nie było żadnej odpowiedzi. Gdy chwilę pózniej zajrzał do środka, zarówno Lirael jak i Sam
spali w najlepsze, oparci o swoje plecaki. Pies westchnął głęboko i sam wyciągnął się na podłodze.
Nadal jednak nastawiał uszy i czujnie śledził wszystko dookoła jeszcze przez długi czas po tym, jak
letni zmierzch przerodził się w noc.
Około północy pies otrzepał się i zaczął budzić Lirael, liżąc ją po twarzy. Po chwili podszedł
do Sama i położył ciężką łapę na jego piersi. Oboje poderwali się i chwycili za miecze, zanim
jeszcze ich oczy przyzwyczaiły się do przyćmionego światła bijącego od znaków Kodeksu na
obroży psa.
Zimna woda ze strumienia pomogła im otrząsnąć się z resztek snu. Chwilę pózniej przenieśli
się nieco dalej i przystąpili do porannych ablucji. Kiedy wrócili, z apetytem pochłonęli posiłek
składający się z suszonego mięsa i owoców oraz sucharów. Spożywali go we trójkę, chociaż psu
wyraznie doskwierał brak jakiegoś apetycznego kąska w postaci królika lub choćby jaszczurki.
Nie mogli dojrzeć deszczowych chmur, pomimo że na niebie świeciło mnóstwo gwiazd i
zaczął wschodzić księżyc. Wiedzieli jednak, że nadal znajdują się one tam, gdzie je widzieli
ostatnio, daleko na północy.
- Będziemy musieli wyruszyć w dalszą drogę natychmiast po rzuceniu zaklęcia - przestrzegł
pies. Lirael i Sam stali pod rozgwieżdżonym niebem i po cichu zastanawiali się, w jaki sposób
mogliby przywołać chmury i deszcz. - Magia Kodeksu o tak wielkiej mocy natychmiast zaalarmuje
wszystkich Zmarłych i każdą istotę Wolnej Magii w obrębie kilku mil.
- Tak czy inaczej, powinniśmy mimo wszystko spróbować - zdecydowała Lirael. Sen pomógł
jej zregenerować nieco siły, nadal jednak marzyła o tym, by znalezć się w wygodnym łóżku, we
własnym pokoiku w Wielkiej Bibliotece Clayrów. - Jesteś gotowy? - zwróciła się do Sama.
- Tak - odpowiedział, przestając mruczeć pod nosem magiczne formuły. - Zastanawiałem się,
czy nie moglibyśmy nieco zmodyfikować tego zaklęcia. Wydaje mi się, że do sprowadzenia chmur
aż z takiej odległości będziemy musieli użyć mocniejszych czarów.
- Z pewnością - zgodziła się Lirael. - Co chciałbyś zrobić?
Sam wyjaśnił pokrótce, w czym rzecz, a następnie powtórzył wszystko jeszcze raz nieco
wolniej, by Lirael mogła dokładnie przyswoić sobie jego plan. Zazwyczaj oboje jednocześnie
wygwizdywali te same magiczne dzwięki. Tym razem jednak zaklęcia oddziałujące na pogodę
miały się uzupełniać. Dodatkowo na początku i na końcu wszystkich magicznych zabiegów mieli
przywołać po dwa kardynalne znaki Kodeksu, podczas gdy zazwyczaj wystarczał jeden.
- Czy aby to zadziała? - z niepokojem zastanowiła się Lirael. Nigdy jeszcze nie łączyła sił z
innym Magiem Kodeksu, pracując nad tak skomplikowanym zaklęciem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl