[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Jedenaście?
- To taki mały \art, umówiliśmy się tak kiedyś, tylko tyle.
- Dobrze. Powiem jej  jedenaście , cokolwiek to znaczy. Henry wrócił z kanapkami
dokładnie w chwili, gdy Gil odkładał słuchawkę.
- I jak, udało się? Co z nią?
- W porządku. Musi odpoczywać, ale będzie w stanic przyłączyć się do nas tej nocy.
- Wspaniale. - Henry wepchnął kanapkę do ust i przesunął talerz ku Gilowi. - Obsłu\
się - powiedział z trudnością.
Po dwóch kanapkach i wielkiej szklanicy mleka Henry zerknął na zegarek.
- Chcę wrócić do Instytutu Scrippsa, zanim go zanikną. Obawiam się, \e będziemy
musieli działać na ślepo, jeśli nic wyniuchamy, gdzie to trzymają i jak jest strze\one.
- Masz broń?
- Przechowuję tylko japoński miecz, który mój brat przywiózł z Tinianu.
- Mój ojciec ma broń. Trzyma ją pod ladą w sklepie. Python 357.
Henry zastanowił się nad tym, potem powoli pokręcił głowa.
- To ryzykowne brać ze sobą broń. Zbyt ryzykowne.
- No dobrze, więc jak inaczej zamierzasz zabić to stworzenie? Odrąbać mu łeb? Topór
wzbudzi o wiele więcej podejrzeń ni\ rewolwer.
- Mo\e i masz rację - zgodził się Henry. - Ale pozostaje jeszcze pytanie, jak go
wyciągnąć.
- Dzisiaj jest czwartek, nie? Dzisiaj mój ojciec wychodzi wcześniej i idzie na spotkanie
w klubie sportowym. Mogę wejść i wziąć broń, nikt tego nawet nie zauwa\y.
Henry wziął kawałek ogórka, który spadł z jednej kanapki i wrzucił go do ust.
Hmm... naprawdę nie jestem do tego przekonany... - I jeszcze jedno - powiedział Gil. -
Czemu nie wciągniemy w to Lloyda? Wygląda na silnego i bystrego. Myślę, \e powinniśmy go
wtajemniczyć.
- A wiesz, gdzie mieszka?
- Niedaleko, gdzieś przy Lomas Santa Fe Drive. Tak zdaje się powiedział. Spojrzę do
ksią\ki telefonicznej.
Krótko po piątej wyszli z domu i pojechali do Mi-ni-Marketu w Solana Beach; Gil
zostawił mustanga Henry'emu i poszedł do sklepu. Henry natomiast pojechał na Lomas Santa
Fe Drive, zatrzymując się zaraz za remizą stra\acką, przed schludnym, pomalowanym na biało
domkiem z zielonym dachem i zielonymi okiennicami. Upewniwszy się, \e nikt go nie widzi,
wyskoczył z mustanga bez otwierania drzwi.
Przeszedł krótki podjazd i nacisnął gong przy drzwiach. Trwało kilka minut, nim
stanęła w nich Murzynka w pur-purowo-białej sukni.
- Tak? - popatrzyła na niego podejrzliwie.
- Pani Curran? - uśmiechnął się poprawiając krawat.
- Tak. A czego pan chce?
- Szukam Lloyda Currana. Nazywam się Henry Watkins. Jestem profesorem na
Uniwersytecie w San Diego.
- A czego pan chce od Lloyda? - powtórzyła pani Curran.
- Rozmawiałem z nim wczoraj. Dyskutowaliśmy o mo\liwościach edukacji, stopniach
uniwersyteckich, egzaminach i innych podobnych rzeczach. Mam dla niego kilka informacji o
programie uniwersyteckim, o które prosił.
Pani Curran popatrzyła na Henry'ego, przez dłu\szą chwilę nie mówiąc ani słowa.
Potem, obróciła się i zawołała w głąb domu:
- Lloyd! Jakiś profesor do ciebie!
Lloyd pojawił się w drzwiach ubrany w jaskrawoczerwoną koszulkę, z baseballową
rękawicą na ręku. W pierwszej chwili nie poznał Henry'ego, potem jednak, gdy ten uniósł dłoń
w pozdrowieniu Wojowników Nocy, zrozumiał nagle, \e właśnie składa mu domową wizytę
Kasyx, Stra\nik Mocy.
- Cześć. Chodz - powiedział. Henry słyszał jednak dochodzące z domu wycie
telewizora i jazgot kłócących się dzieci.
- Mo\e lepiej ty wyjdz. Usiądziemy na chwilę w samochodzie i porozmawiamy.
- No, dobrze - zgodził się z wahaniem Lloyd.
Zeszli razem ście\ką i wsiedli do mustanga. Lloyd przesunął palcami po wyciętej z
jednego kawałka aluminium tablicy rozdzielczej oraz specjalnej, sportowej kierownicy.
- Twój?
Henry pokręcił przecząco głową.
- Własnym wozem nie jezdziłem ju\ od lat. A\ do chwili, gdy zostałem wprowadzony
między Wojowników Nocy... no, miałem małe kłopoty. Z piciem.
Lloyd był wyraznie pod wra\eniem otwartości Henry'ego. - Ja czasem popalam
gandzię. Ale wiesz, nigdy nic mocnego.
- Jako Wojownik Nocy nie potrzebujesz ju\ niczego takiego - rzekł Henry. - Ta potęga
sama jest jak haj. A twoja zdolność to coś zupełnie szczególnego.
- Mogę ci coś wyznać?
- Swobodnie.
- W nocy, we śnie, bałem się. Byłem naprawdę cię\ko przestraszony.
- Miałeś do tego prawo.
- No, wiem, tylko jak się obudziłem rano, strasznie mnie to gryzło. Znaczy, chciałem
tam wrócić, wrócić tam, gdzie coś się działo. Nie wierzyłem sam sobie, ale tak się właśnie
czułem. Bałem się, lecz podobało mi się to. Czułem, \e naprawdę jestem kimś i robię coś, co
ma sens.
Henry uśmiechnął się i skinął głową. - Bo i byłeś - powiedział.
- A co z twoją \oną? - spytał Lloyd. - Zamierzasz ratować ją tej nocy?
- Zamierzam ruszyć jej z pomocą ju\ teraz - odpowiedział Henry. - Za parę minut Gil i
ja jedziemy do Instytutu Scrippsa zabić to stworzenie, które ostatniej nocy spotkaliśmy we śnie.
Zastanawiałem się właśnie, czy nie mógłbyś zabrać się z nami.
- To znaczy: nie jako Wojownik Nocy? Tak jak stoję, jako ja? Bez zbroi, bez moich
zdolności?
- Tak jak stoisz - powiedział Henry. - Bierzemy jedynie rewolwer i zasuwamy z nim
wykończyć to bydlę, nic ponadto.
Lloyd wydął policzki i zastukał nagle palcami po kolanie.
- To, o czym mówisz, oznacza naruszenie prawa.
- Tak - zgodził się Henry. - A z drugiej strony nie. My, to znaczy ty, ja. Gil i Susan,
jesteśmy jedynymi ludzmi, którzy w pełni rozumieją gro\ące światu niebezpieczeństwo.
Z tego powodu musimy sami ustanawiać prawo. Jesteśmy stra\nikami, chyba
rozumiesz, naszym obowiązkiem jest bronić świat przed diabłem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl