[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zapełnił roześmianymi i hałaśliwie rozmawiającymi kobietami i mężczyznami. Przez moment młody człowiek
znalazł się pomiędzy nimi. Otoczył go zapach perfum pomieszany z ostrym odorem alkoholu. Jedna z kobiet
powtarzała bardzo głośno: "Gdzie teraz pójdziemy, panie mecenasie, gdzie teraz pójdziemy?" Drewnowski,
chcąc się przedostać w głąb hallu, spojrzał odruchowo na jej towarzysza. Ujrzawszy przed sobą tęgiego
mężczyznę w rogowych okularach, szybko się odwrócił. Był to znany w Ostrowcu mecenas Krajewski.
Drewnowski znał go z bardzo jeszcze odległych lat, gdy jako wyrostkowi zdarzało mu się niekiedy zachodzić
do luksusowej willi Krajew-skich na Osiedlu. Matka Drewnowskiego była praczką.
Cofnąwszy się ruchem zbyt pośpiesznym, potrącił lekko towarzyszkę mecenasa.
- Przepraszam - powiedział trochę niezręcznie.
Przed lustrem ogarnął siebie kontrolującym spojrzeniem. Dobrze wyglądał. Przygładził niedbałym ruchem
włosy, poprawił krawat. Czuł jednak, że nie jest tak swobodny, jak by w tym momencie pragnął być. Nie był
pewien, czy Krajewski mógł go poznać. Wydawało mu się, że nie zdążył. Chciał więc przejść do restauracji,
gdy naraz w głębi lustra ujrzał mecenasa Krajewskie-go szepczącego coś do towarzyszącej mu kobiety.
Instynkt natychmiast go ostrzegł, że jest mowa o nim. Rzeczywiście kobieta, młoda, platynowa blondynka,
odwróciła się i spojrzała w jego stronę. Reszta towarzystwa zabliżyła się do tamtych dwojga. Usłyszał za
sobą nie dość dyskretnie ściszone głosy. Ktoś się głośno roześmiał.
Drewnowski pobladł i zacisnął pięści. Raz jeszcze poprawił krawat. Lustro odbijało kilka zaciekawionych,
drwiąco uśmiechniętych twarzy. Nie mógł mieć żadnych wątpliwości. Tamci bynajmniej się nie krępowali.
Palcami go sobie nieomal pokazywali. To go otrzezwiło. Odwrócił się bez pośpiechu i idąc ku drzwiom
spojrzał krótko i obojętnie na rozbawione towarzystwo. Gdy je mijał, szepty przycichły. Odczuł to jako swoje
zwycięstwo. Już nie musiał tych ludzi nienawidzić. Pogarda wystarczała.
Tak zwana bankietowa sala "Monopolu" mieściła się w głębi lokalu. Ponieważ nie miała osobnego wejścia,
Drewnowski musiał przejść przez restaurację. Była to niska, niezbyt rozległa sala z estradą dla orkiestry i
parkietem pośrodku, z lożami po bokach,
101
teraz pełna ludzi, gwaru i dymu. Większość stolików była już zajęta. Po prawej stronie, podobna trochę do
półmrocznej, tajemniczej groty, znajdowała się druga jeszcze salka. Mieścił się w niej bar, na razie pusty.
Zabawa zaczynała się dopiero.
Orkiestra grała akurat modną przed samą wojną "Oślą serenadę" i Drewnowski, chcąc się przecisnąć na
koniec sali, musiał okrążyć zatłoczony tańczącymi parami parkiet. Wtem ktoś go chwycił za łokieć. Był to
Pieniążek, dziennikarz z «GÅ‚osu Ostro-wieckiego», drobny, czarny czÅ‚owieczek o twarzy wymiÄ™tej i
pryszczatej.
Drewnowski nie lubił Pieniążka. Znał go wprawdzie mało, lecz słyszał o nim coś niecoś od Zwieckiego. Tamci
dwaj znali go sprzed wojny jeszcze i w pewnym okresie kolegowali ze sobą w redakcji stołecznego brukowca.
Zwiecki wspominał o tych odległych czasach ogólnikowo, lecz o Pieniążku zawsze mówił z lekceważeniem,
jako o podrzędnym, zapijaczonym dziennikarzynie.
W tej chwili Pieniążek był rzeczywiście podpity. Chwiał się lekko na przykrótkich nogach i małe, niespokojnie
rozbiegane oczki miał przymglone.
- Dobry wieczór - przywitał się z nim sztywno Drewnowski. -Jakżeż się pan bawi?
Pieniążek skrzywił się:
- Burdel, nie zabawa. Zwyczajny burdel.
Zachwiał się i znów się uczepił łokcia Drewnowskiego. Ten szorstko go od siebie odsunął. Pieniążek lepił się
od niechlujstwa. Miał na sobie pomiętą, brudną koszulę, marynareczkę kusą i wyświechtaną.
- Nie podoba się panu tutaj? Wytworne towarzystwo, piękne kobiety...
- Burdel! - powtórzył Pieniążek.
- Czy nie przesadza pan? - I nim tamten zdążył odpowiedzieć, wyciągnął rękę. - Przepraszam, ale muszę
pana pożegnać. Zpieszę się.
Pieniążek stał w ciasnym przejściu pomiędzy stolikami. Rozkraczył nogi, ręce wsunął w kieszenie spodni.
- Gdzie się śpieszycie? Pali się, czy co?
Strona 44
379
- Wybaczy pan, jestem służbowo... Pieniążek pokiwał głową:
- Widzę, że czcigodny magistrat niełaskawy dla prasy...
- Nic mi o tym nie wiadomo - odparł chłodno Drewnowski.
102
- Czyżby? Zaproszeńka na bankiecik nie przysłało się jednak. Drewnowski natychmiast przybrał ton
urzędowy:
- Redaktor Pawlicki otrzymał zaproszenie.
- Pawlicki, Pawlicki! A Pieniążek nic nie znaczy?
- Pan wybaczy, listę gości układał sam prezydent.
- O to, to! - wykrzyknął Pieniążek. - Pan kolega Zwiecki. Drewnowski zmierzył go ostrym spojrzeniem:
- Tak, prezydent Zwiecki.
Dziennikarz nagle otrzezwiał. Wyprostował się i obejrzał Drewnowskiego zaciekawionym, trochę drwiącym
spojrzeniem.
- Cóż mi się pan tak przypatruje? - poruszył się niecierpliwie Drewnowski.
Pieniążek począł się drapać w nos.
- Zastanawiam się właśnie nad pewną sprawą, która pana, być może, mogłaby trochę zainteresować...
- Mnie? Obawiam się, że się pan myli. - Lecz na wszelki wypadek spytał: - Cóż to za sprawa? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl