[ Pobierz całość w formacie PDF ]

i zrobić coś podobnego, żeby wolniej spadać.
Roześmiał się na te słowa. Zmiał się i śmiał, aż nawet ja się mimo woli uśmiechnąłem.
- Co, ja nigdy nie odpuszczam, tak? To myślisz?
- No, kurna, John, to fakt, nigdy. Całkiem jakby wszystko na świecie było dla ciebie tylko
rzeczami do wykorzystania w twoich planach.
Dalej gładził Buna i patrzył, jak woda opada w parę.
- A poza tym, to jak byśmy wrócili? - dodał po jakimś czasie.
- Moglibyśmy wziąć liny. Na to się znowu roześmiał.
- Musiałyby być długie długie jak nie wiem.
Wełniak stęknął i prychnął. Jeff odwrócił się do niego. Ja wychyliłem się za krawędz, żeby
spojrzeć prosto w dół. Para znów się rozwiała, znowu zobaczyłem te rozświetlone drzewa daleko
daleko w dole, czerwone, niebieskie i żółte. Wtem coś tam się poruszyło, wijący się pomiędzy
drzewami rządek dziesięciu dwunastu czerwonych światełek.
- Jeff! Szybko! Zobacz!
Ale zanim Jeff zdążył odwrócić się od Buna, para zasłoniła widok, a gdy znów się rozwiała,
ruchome światełka zniknęły. Tylko ja zobaczyłem tego długiego długiego stwora wijącego się
między drzewami.
- Co tam widziałeś?
- A... nic, znowu te drzewa - odparłem.
Nagle sapnąłem, zerwałem się na równe nogi i odskoczyłem od tej okropnej dziury. Dziwne
to było. Cały się trząsłem. Jakby prawie mnie tam wciągnęło.
- Co się stało, John?
- A nic, nie podoba mi się tutaj.
- W tej dziurze? Czy w ogóle w Dolinie Wysokich Drzew?
- Ani tu, ani tu.
- Naprawdę naprawdę, co?
Jeff, cały czas stojąc z Bunem na skraju przepaści, obejrzał się na mnie i uśmiechnął.
Strasznie było pomyśleć, że choćby na chwilę przyszło mi do głowy, żebyśmy schodzili do
tej dziury. Całkiem jakby Podziemie chciało mnie oszukać, zwabić mnie do siebie, zabrać od
nieba i Ziemi.
- Nie możemy tu zostać, Jeff, wiesz? Musimy z powrotem wejść na Ciemno i przejść na
drugą stronę.
- Teraz nikt z tobą nie pójdzie - powiedział Jeff, wsiadając na grzbiet Buna. - Nawet
Gerry.
Zdjąłem pierścień Geli i zacząłem obracać go w pakach.
- No dobra, to po prostu poczekamy na odpowiedni moment. Ale nie możemy tu zostać na
zawsze, Jeff! Nie możemy!
Nie odpowiedział. Patrzył, jak bawię się pierścieniem Geli.
Po chwili, kiedy się uspokoiłem, dałem mu go do potrzymania. Przyglądał mu się przez parę
sekund, a potem po prostu mi go oddał, ten pierścień, który Angela dostała na Ziemi od mamy i
taty, jakby to był tylko ładny kamyk albo muszelka.
- Gdybyśmy byli tu na Ziemi - powiedział - nazywalibyśmy to tutaj Ziemią i byłoby nudnym,
zwyczajnym miejscem, w którym utknęliśmy na zawsze, a Eden to byłoby to wspaniałe i dziwne
miejsce daleko daleko stąd.
- Nie rozumiem, Chodzi mi o to, że gdziekolwiek jesteś, to jest  tutaj i możesz być tylko
 tutaj . Tutaj albo nigdzie.
Włożyłem pierścień z powrotem na palec.
Kolejna małpa zepchnęła kamień nad brzeg przepaści i opadła w kłęby pary.
- A ty, Jeff, mnie rozumiesz? - zapytałem. Jeff parsknął śmiechem.
- Pewnie, że tak.
- To znaczy, jesteś po mojej stronie? - Twojej  stronie ?
Od razu widziałem, że to nie jest właściwe pytanie dla niego. To ja ciągle chciałem wszystko
upraszczać, odcinać różne rzeczy, skupiać się na jednym, żeby coś osiągnąć. A Jeff miał
dokładnie odwrotnie, cały czas przypominał sobie, żeby oderwać wzrok od tego, co nas
pochłania, i widzieć też szeroki świat dookoła. On nigdy nie będzie chciał patrzeć na coś tylko z
jednej strony.
- To znaczy, czy jesteśmy przyjaciółmi? - poprawiłem się nieudolnie.
Na to śmiał się i śmiał.
Nagle usłyszeliśmy przerażony krzyk z obozu, gdzie była reszta ludzi. Pobiegliśmy z
powrotem i okazało się, że Julie Podniebieska zaczyna rodzić.
37 Gela Brooklyn
Dziecko Julie rodziło się i rodziło całe dwa wstania. Jakoś tak uwięzło w środku i nie chciało
się ruszyć, choć parła i parła, a do tego wrzeszczała i wrzeszczała tak, że myśleliśmy, że zaraz
umrze. W Rodzinie były staromatki, które wiedziały, jak można jej pomóc. My nie mieliśmy
pojęcia. Nikt nie miał. Wszyscy kulili się w sobie, a Julie wrzeszczała i wrzeszczała i
wrzeszczała. Kiedy próbowałam ją uspokoić i pocieszyć, czułam, jak we mnie rośnie moje
własne dziecko. Zastanawiałam się, czy sama też tak umrę.
A potem coś się jakby przestawiło i dziecko wyszło. Malutki malutki chłopaczek z
nietopyszczkiem, nieżywy, cały siny i pomarszczony Kolejna śmierć oprócz Suzie i jej dziecka - i
Dolina Wysokich Drzew zrobiła się jeszcze bardziej smutna i pusta, choćbyśmy nie wiadomo jak
przekonywali się nawzajem, że tak nie jest.
Kiedy pochowaliśmy dzieciaczka pod kamieniami, przez parę wstań jeszcze siedzieliśmy nad
tym strumieniem na skraju lasu. Potem z Tiną przekonaliśmy wszystkich, żeby wejść głębiej w
las. Zbudowaliśmy sobie szałasy i nowy płot nad małym stawkiem. Od tego czasu w sumie to ja i
ona wszystkim rządziliśmy, tak jak przy Gardle. Jasne, to John nas tu przyprowadził, ale teraz
znów zajął się na całego własnymi sprawami - wyprawami na skraj Ciemna, szyciem nowych
skór, natłuszczaniem ich i chowaniem do wydrążonych pni, wycinaniem nowych śniegobutów z
kory, suszeniem falorostów i kręceniem lin, wypróbowywaniem różnych nowych typów
stoposkór z różnych mieszanek tłuszczu, soku i koziego kleju.
Mieszkaliśmy tam już jakiś czas - dwa trzy okresy - kiedy usłyszeliśmy przez sen krzyki
wartowników, wygramoliliśmy się z namiotów i zobaczyliśmy, że pada śnieg. Padał i padał i
padał w całej Dolinie Wysokich Drzew, aż całkowicie zakrył ziemię. Lampki na drzewach
świeciły spod śnieżnych czap, a z każdej gałęzi kap-kap-kapała lodowata woda z topniejącego na
ciepłej korze śniegu. Znieg wszystko zakrył, ale padał i padał z czarnego nieba, aż napadało go
prawie metr, a nasze szałasy zamieniły się w gładkie białe pryzmy. Parę zawaliło się pod tym
ciężarem.
- Znieg! Znieg! Harry nie lubi śniegu - stękał Harry Kolczak. - Niech on już przestanie. Harry
się boi. Niech on sobie pójdzie!
Ludzie jak zawsze krzyknęli na niego, żeby się zamknął, tylko że Harry tak naprawdę
powiedział na głos to, co czuli wszyscy. Faktycznie było strasznie. Ja też tak pomyślałam.
Całkiem jakbyśmy zeszli do tej ponurej cholernej Doliny, żeby uciec od Znieżnego Ciemna, ale
teraz Ciemno przyszło tu za nami.
Szybko rozpaliliśmy wielkie ognisko, zanim śnieg zdążył je zagasić. Powyciągaliśmy
kawałki drzewna spod śniegu, który zakrył cały ich stos, a potem stłoczyliśmy się wokół
płomieni ze skórami na głowach, próbując się ogrzać i osuszyć, na ile się dało.
Coś się we mnie poruszyło. Dziecko w moim łonie. Moje pierwsze.
- Oj! - powiedziałam. - Chyba będę...
Ale nie dokończyłam. Gdzieś na stokach nad nami rozległ się krzyk. Aaaaaaaaaa!
Aaaaaaaaaaa!
Lampart śnieżny. Na serce Geli! Lucy Londyn wybuchnęła płaczem a sporo innych zaczęło
szlochać, pojękiwać i kołysać się. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl