[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wyścigi. Na tę myśl trafił mnie szlag jeszcze większy i popędziłam z powrotem do
mieszkania, nawiązywać kontakty z milicją. Powołanie się na bliską znajomość z
kapitanem Różewiczem dało znakomite efekty. W Komendzie Miasta, od której
oczywiście zaczęłam, dyżurował akurat między innymi porucznik Michał Pietrzak.
Osobiście przyjechał radiowozem oglądać moje opony i zainteresował się osobą
ewentualnego sprawcy. - Nie uważa pani, że to pan Rokosz? - spytał z nadzieją. -
Jest przekonany, że to pani mu ukradła te dolary i teraz się mści? Z grzeczności
ugryzłam się w język i nie powiedziałam, co na ten temat myślę. - Pana Rokosza
niech pan od razu wykluczy - odparłam gniewnie. - Umarłby na sam widok ostrego
narzędzia. Prędzej ten pacan z taunusa, bo mu się wyraznie nie podobałam.
Porucznik z kolei zainteresował się osobą pacana z taunusa. Pożałowałam, że nie
przyjrzałam mu się dokładniej, opisałam spotkania z wiśniowym samochodem i
podałam zapamiętany numer. Przyczyn niechęci pacana do mnie nie zdołałam
wymyślić, uparłam się natomiast przy złożeniu zeznań na temat opon na piśmie. Z
wielkim trudem dałam sobie wyperswadować składanie ich natychmiast i zgodziłam
się poczekać do poniedziałku. W niedzielę rano pożyczyłam szóste koło i na złość
elementom przestępczym pojechałam na wyścigi. Następnie usiłowałam pilnować
samochodu, czyniąc nagłe wypady z domu na parking o rozmaitych porach doby, z
nadzieją złapania sprawcy. W charakterze broni zabierałam ze sobą mój ulubiony
tłuczek do mięsa. Być może moje usiłowania zdenerwowały nieco tajemniczych
złoczyńców, bo popełnili okropny błąd. Pomylili obiekty. Za którymś kolejnym
razem, wyskoczywszy z domu i przekradłszy się mściwie przez trawniczek za
oficyną, ujrzałam na skraju parkingu jakiegoś rozglądającego się czujnie
wyrostka. Wyrostek na mój widok gwizdnął na palcach i rzucił się do ucieczki.
Równocześnie spomiędzy samochodów poderwał się drugi wyrostek, potknął się o
krawężnik, odzyskał równowagę i pognał za pierwszym. Parking posłużył za
bieżnię, uzupełniając rekordy sprintu runęłam w kierunku samochodów i
stwierdziłam rzecz straszną. Mianowicie siadały właśnie dwa prawe koła, ale nie
moje, tylko syreny, stojącej obok mojego volkswagena. Nawet nie zdążyłam poczuć
się zaskoczona, bo wystarczyło spojrzeć i porównać oba wozy. Miały podobną nieco
sylwetkę i identyczny kolor. Nieszczęsny, młodociany wandal w zdenerwowaniu i
pośpiechu nie zwrócił widocznie uwagi na numer i dziubnął niebieski samochód,
stojący w odpowiednim miejscu. Na myśl o właścicielu syreny za-wróciłam niczym
gromem rażona i uciekłam z parkingu równie szybko jak sprawcy czynu. Nie
omieszkałam jednakże powiadomić o fakcie milicję, która i tak już moje opony
uważała za ciężki dopust boży. Chcąc wreszcie położyć kres głupim wybrykom, a
zapewne także pozbyć się mnie, dokonała natychmiastowych energicznych poszukiwań
na tonącej w mrokach wieczoru mokotowskiej skarpie. Poszukiwania dały efekt
wątpliwy, być może dzięki mojej pomocy, nim się bowiem zaczęły, wysłałam w teren
za wyrostkami mojego syna. Milicja poświęciła czas i siły na sprawne osaczenie
pętającego się po skarpie wysokiego, młodego faceta. Mój syn, ujrzawszy z dala
jakiś podejrzany ruch w ciemnościach, skradał się w kierunku milicyjnego wozu. W
ten sposób, funkcjonariusze MO i mój syn, złapawszy siebie wzajemnie, kompletnie
stracili serce do akcji. W tydzień pózniej przecięto mi wszystkie cztery opony
równocześnie. Dantejskie piekło, które natychmiast rozpętałam, godne było co
najmniej poczwórnej zbrodni, przy czym wydatnie pomagał mi w nim właściciel
niebieskiej syreny. Radiowóz MO zaczął patrolować parking koło mojego domu z
częstotliwością co pół godziny w dzień i co kwadrans w nocy, właściciele
parkujących tam samochodów okazywali mi szczerą wdzięczność, złapano dwie
podejrzane osoby, z których jedna okazała się agentem PZU, a druga pracownikiem
biura paszportowego, mieszkającym w pobliżu, z tym, że agent PZU, znający
doskonale i mnie, i mój samochód, sprawdzał, czy jestem w domu, bo nie chciało
mu się niepotrzebnie wchodzić na trzecie piętro, zaś pracownik biura
paszportowego zgubił na parkingu poprzedniego dnia swój breloczek od kluczyków i
usiłował go znalezć. Badano alibi wszystkich okolicznych chuliganów. Dla
świętego spokoju ułatwiono mi zakup w Aodzi czterech nowych opon, których
przezornie na razie nie zakładałam. ORMO zaczęło pilnie czuwać. Tajemniczy
sprawca przypasował. Być może oczekiwał chwili, kiedy zmienię wreszcie te opony
na nowe. Mściwie postanowiłam, że będzie tak czekał do sądnego dnia i wróciłam
do normalnego trybu życia, to znaczy do gnębienia fizyków jądrowych. W tydzień
pózniej uświadomiłam sobie, że od trzech dni jezdzi za mną żółty opel-combi.
Zwróciłam na niego uwagę, kiedy, objechawszy dookoła cały teren Politechniki,
zdecydowałam się zaparkować na chodniku w alei Niepodległości, skąd miałam
najbliżej do gmachu chemii. Opel próbował również tam zaparkować, ale zajęłam
jedyne wolne miejsce, i w rezultacie swoich prób spowodował okropne zamieszanie
na jezdni. Wracając po godzinie do samochodu, ujrzałam go przed zamkniętą na
głucho bramą ogrodzenia. Zainteresowała mnie jego uporczywa obecność, objechałam
zatem pół miasta w bardzo dziwny sposób, sprawdzając, czy istotnie będzie mi
towarzyszył. Trzymał się jak przylepiony. Przeżycia z oponami wyczerpały
gruntownie moją życzliwość do świata, zirytowałam się i postanowiłam spytać
wprost, o co mu właściwie chodzi. Znajdowałam się akurat na Wiejskiej. W
godzinach popołudniowych było tam już nieco mniej ciasno. Zaparkowałam przy
kiosku Ruchu i czekałam, co zrobi opel. Zaparkował również, nieco dalej.
Wysiadłam i ruszyłam w jego kierunku ze stanowczym zamiarem wydarcia z kierowcy
rzeczowego wyjaśnienia. Nic z tego nie wyszło, bo opel przede mną uciekł. Kiedy
byłam ledwie o metr, wyprysnął tyłem na jezdnię, po czym oddalił się w stronę
placu Trzech Krzyży. Widziałam, jak skręca w kierunku Konopnickiej. Rzuciłam się
do samochodu i ruszyłam za nim, znalazłam go na parkingu przed Modą Polską,
zatrzymałam się obok i znów nic mi z tego nie przyszło, bo odjechał natychmiast.
Wyglądało na to, że teraz ja go zaczynam prześladować. Skręcił w Wiejską.
Ruszyłam, skręciłam tak samo i jadąc powoli, rozglądałam się, czy gdzieś nie
stoi. Jakoś nie było go widać, pomyślałam zatem, że widocznie wystraszył się i
zrezygnował z mojego towarzystwa, machnęłam na niego ręką i udałam się w
kierunku domu. Na Belwederskiej znów pojawił się za mną i wówczas zdenerwowałam [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl