[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pustelnika we własnej osobie, szybko kuśtykającego o kiju w ich kierunku
przez legowiska pigmejów. Barney krzyknął na Craiga.
Craig wyłonił się z laboratorium z dziwną miną, tyleż zadowoloną, co
tajemniczą.
 Te trzy trupy pigmejów, które Tim przyniósł do laboratorium powiedział 
myślę, że on je pokroił, bo nie wygląda to na twoją robotę. Czy mówił ci coś o
nich?
Barney przedstawił mu sens uwagi Tima na temat glist.
 Czy coś jest nie tak?  zainteresował się.
 Nie, nie, nic takiego  powiedział Craig nieswoim głosem, kręcąc głową. 
I to wszystko, co Tim powiedział... A przy okazji, gdzie on jest?
 Nie mam pojęcia, Craig; chłopak robi się taki tajemniczy, jak ty. Musiał
chyba wyjść, żeby odetchnąć zapachem ryb. Czy mam go zawołać?
 Najpierw uporajmy się z Dangerfieldem  rzekł Craig.  Ciekawe, o co mu
tym razem chodzi?
Otworzyli drzwi. Większość krokodylich łbów już się rozeszła. Reszta
oddaliła się pośpiesznie, kiedy Dangerfield machnął na nie ręką. Nos mu
sterczał jak dziób papugi, kiedy stary człowiek energicznie potrząsał głową,
wzbraniając się przed wejściem do lądownika. Pogroził im ze złością palcem.
 Wiedziałem, że nic dobrego nie wyjdzie z waszego wścibstwa powiedział. 
Głupi byłem, że zgodziłem się mieć z wami do czynienia. Teraz pigmeje
wykończą waszego młodszego kolegę, i bardzo mu tak dobrze. Ale Bóg wie,
co oni zrobią, kiedy zakosztują ludzkiego mięsa wcale bym się nie zdziwił,
gdyby rozdarli nas na kawałki. Wątpię, żebym mógł ich zatrzymać, pomimo
całej mojej władzy nad nimi.
Jeszcze nie skończył, kiedy Craig i Barney wyskoczyli z lądownika.
 Gdzie jest Tim? Co się z nim stało?  rzucił pytanie Craig. Niech pan mówi
Strona 31
Brian W. Aldiss - Zabawa w Boga
bez ogródek, co panu wiadomo.
 Och, już chyba jest za pózno  powiedział Dangerfield.  Widziałem, jak
przemykał się do skalnej świątyni, głupi natręt. Może byście odjechali i
zostawili mnie...
Ale dwaj członkowie PME biegli już przez wyręb, głowami rozpędzając
połyskliwe ptaki. Przeskakiwali przez legowiska, które znalazły się na ich
drodze. W pobliżu świątyni usłyszeli klekotanie bandy krokodylich łbów.
Kiedy dotarli do bogato zdobionej bramy, ujrzeli, że była ona, tak samo jak
korytarz za nią, nabita stworami, usiłującymi wedrzeć się dalej w głąb skały.
 Tim!  wrzasnął Barney.  Tim, jesteś tam?
Klekotanie i skrzeki umilkły. Stojący bliżej mężczyzn krokodylogłowi
odwrócili się do nich, kręcąc badawczo zielonymi pyskami. W ciszy Barney
krzyknął znowu, ale nie było odpowiedzi. Tłum podjął zmagania o wejście do
świątyni.
 Nie możemy ich wszystkich zmasakrować  odezwał się Craig, patrząc z
wściekłością na pigmejów.  Jak się tam dostaniemy do Tima?
 Możemy użyć gazu łzawiącego z lądownika  powiedział Barney. To ich
poprzestawia.
Zawrócił w kierunku pojazdu i za chwilę jechał już nim z warkotem przez
wyrąb do świątyni, podskakując na wybojach. Wysoki dach lądownika
zaczepił o kilka gałęzi, rozrywając starannie skonstruowaną przez tkacze
sieć i płosząc ptaki, które rozzłoszczone rozlatywały się na wszystkie strony.
Pojazd był jeszcze w ruchu, gdy Craig odczepił zewnętrzny pojemnik i
wyciągnął wąż  drugi koniec był już połączony z wewnętrznym
zbiornikiem. Barney zrzucił dwie maski gazowe, a sam wynurzył się z
szoferki już z respiratorem na twarzy.
Craig włożył maskę, zapasową przewiesił sobie przez ramię i rzucił się
naprzód z wężem. Gaz popłynął na najbliższe krokodylowe głowy, które
cofnęły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki kaszląc i trąc łapami
swoje żółte kozie oczy. Mężczyzni wpadli do świątyni; posuwali się
korytarzem bez oporu, hamowani jedynie przez ciała próbujące usunąć się
im z drogi. Skrzek stał się ogłuszający; w ciemności i mgle Craig i Barney
ledwo mogli dojrzeć drogę przed sobą.
Korytarz przeszedł w tunel o wysokości pigmejów, wznoszący się łagodnie
we wnętrzu góry. Dwaj ekologowie musieli przedzierać się przez kłębowisko
wierzgających stworów.
Gaz skończył się nagle. Craig i Barney zatrzymali się i wymienili zdumione,
ale i trwożne spojrzenie.
 Myślałem, że zbiornik z gazem był pełny  odezwał się Craig.
 Był. Któryś z krokodylich łbów musiał przegryzć wąż.
 Albo Dangerfield go przeciął...
Strona 32
Brian W. Aldiss - Zabawa w Boga
Cisnęli bezużyteczny wąż i pobiegli naprzód. Odwrót mieli odcięty pigmeje
u wejścia doszli już na pewno do siebie i będą na nich czekać. Przyspieszyli
odrzuciwszy maski i wyciągnęli miotacze.
Za rogiem stanęli. Tu był koniec trasy. Tunel rozszerzał się, tworząc coś w
rodzaju hallu z szerokimi drewnianymi drzwiami w przeciwległej ścianie.
Stała tam grupka pigmejów drapiąc drzwi, których drewno nosiło głębokie
ślady ich pazurów. Odwrócili się i stanęli przodem do ludzi. Z ich oczu
płynęły łzy, krokodyle łzy  dotarł do nich podmuch gazu, rozwścieczając ich
tylko. Było ich sześciu. Ruszyli do ataku.
 Bierz ich!  wrzasnął Barney.
Przyćmiona komnata zadrżała od oślepiającego błysku niebieskobiałego
światła. Błękitne hieroglify wiły się na ścianach. Akustyka oszalała od ryku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl