[ Pobierz całość w formacie PDF ]

łam je na własnych kolanach.
Peter oparł się wygodnie o poduszki. Jedną rękę
trzymał na moim ramieniu - żeby mnie złapać,
gdybym nagle chciaÅ‚a siÄ™ poderwać i uciec. Sym­
patyczne to było. Nie na siłę. Odprężyłam się. Skoro
nie mogę uciec, pomyślałam, to nawet nie ma sensu
próbować.
- Opowiedz mi o sobie, Jill. O swoim świecie.
Uśmiechnęłam się bezradnie.
- O moim świecie? - Wydało mi się to ponad
moje siły, zwłaszcza w tym momencie, kiedy wciąż
kręciło mi się w głowie po pocałunku. - Nie wiem,
od czego zacząć - przyznaÅ‚am, czekajÄ…c na pod­
powiedz Petera, który sprawiał wrażenie bardziej
przytomnego i doświadczonego.
- Na przykład od tego: co tu robisz? Mówiłaś, że
przyjechałaś tu, by zająć się sztuką. Ale oboje
Barbara Delinsky
119
wiemy, że równie dobrze mogÅ‚aÅ› tworzyć w Filadel­
fii. Dlaczego uciekłaś z domu?
- DorosÅ‚am. WyszÅ‚am za mąż. - Ponieważ pa­
trzyÅ‚ na mnie wyczekujÄ…co, dodaÅ‚am: - Może mia­
łam zamieszkać z mężem w moim dziecięcym
pokoiku?
- Na pewno byÅ‚ to bardzo piÄ™kny pokoik w bar­
dzo pięknym domu.
- Owszem.
- A dom byÅ‚ duży, z czerwonej cegÅ‚y, poroÅ›­
nięty bluszczem, stojący pośród pięknych starych
drzew?
- Widziałeś go?
- Nie. Ale miałem klientów, którzy mieszkali
w tej dzielnicy.
Pomyślałam o Humphreyach. Nie wyobrażam
sobie, abym z takimi ludzmi mogła utrzymywać
kontakty towarzyskie. Co innego Peter, który re­
prezentował ich w sądzie, ale mój ojciec? Nie
rozumiaÅ‚am, jak może przyjaznić siÄ™ z czÅ‚owie­
kiem, który postąpił tak, jak William Humphrey.
- Czyli wiesz, gdzie dorastałam.
- Jako dziecko oddałbym prawą rękę, żeby móc
mieszkać w takim domu. Dlatego tak trudno mi
pojąć, dlaczego ty wyjechałaś.
- Trudno? To dziwne, bo przecież istnieje sporo
podobieÅ„stw miÄ™dzy ludzmi pochodzÄ…cymi z gór­
nych i dolnych warstw społecznych.
- Ciekawe...
- Jest się zaszufladkowanym. Każdy ma wobec
DOM NA KLIFIE
120
ciebie okreÅ›lone oczekiwania. JeÅ›li pochodzisz z niż­
szych warstw, powinieneÅ› być zadziorny, nieokrze­
sany, poniewierany. Jeśli pochodzisz z wyższych,
powinieneś błyszczeć: być człowiekiem pewnym
siebie, eleganckim, wyrobionym towarzysko. Ja nie
pasowałam; wyszłam spod innej sztancy niż reszta
mojej rodziny.
Pogładził mnie delikatnie po ramieniu.
- Co ty mówisz?
- PrawdÄ™.
- Przecież bÅ‚yszczysz; jesteÅ› pewna siebie, ele­
gancka, towarzysko wyrobiona.
- Mylisz się. Pewności siebie nabrałam dopiero
w ciągu ostatnich paru lat. Potrafię zachować się
w towarzystwie, gaf nie popełniam, ale na pewno
nie błyszczę. Owszem, jestem dość atrakcyjna
- kontynuowałam pośpiesznie, by nie pomyślał, że
dopominam się o komplementy. - Ale nie błyszczę.
BÅ‚yszczÄ… osoby, które roztaczajÄ… wokół siebie taje­
mniczy czar. Osoby, które znają odpowiednich
ludzi i pokazują się we właściwych miejscach.
Osoby, które zawsze i wszędzie skupiają na sobie
uwagÄ™ innych. Ja siÄ™ z tym zle czujÄ™.
Na samo wspomnienie życia w Filadelfii prze­
szły mnie ciarki. Zaczęłam nerwowo wyłamywać
palce.
- Moi rodzice uwielbiają chodzić wszędzie, gdzie
wypada bywać: do modnych lokali, na eleganckie
przyjęcia, na ważne premiery i wernisaże; znają
tych, których trzeba znać; czytają to, co należy mieć
Barbara Delinsky
121
przeczytane, Ian i Samantha również. Ja jestem
ulepiona z innej gliny. Starałam się dopasować do
reszty rodziny; przez dwadzieścia lat próbowałam
polubić to, co oni. Myślałam, że prędzej czy pózniej
coś zaskoczy, że wreszcie odkryję urok takiego
życia, jednak tak się nie stało. - Popatrzyłam
Peterowi w oczy. - WracajÄ…c do twojego pytania...
wyjechałam z Filadelfii, bo znudziła mi się ta cała
szopka. Byłam zmęczona udawaniem kogoś, kim
nie jestem. Chciałam być sobą.
Siedział oparty o poduszkę, z ręką na moim
ramieniu, wsłuchany w to, co mówię.
- Może masz racjÄ™ - przyznaÅ‚. - Może rzeczywi­
ście istnieją różne sztance i szufladki. Tyle że ludzie
z wyższych warstw społecznych mogą po prostu
zrzucić krępujące ich pęta, natomiast ci z niższych
warstw muszą stoczyć długą walkę, jeśli chcą coś
zmienić w swoim życiu.
- I tak, i nie. - Zależało mi, by zrozumiał, że
sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. - Ja
też walczyłam, a raczej ze mną walczono. Grozby
i krzyki są niczym w porównaniu z tym, co ty
musiałeś znosić, ale... Dla mnie to był koszmar.
Kocham ciszÄ™, spokój. To jeden z powodów, dla­
czego nie pasowałam do reszty Madiganów. Oni
ciÄ…gle siÄ™ kłócÄ…. O bÅ‚ahostki. O bzdury. - Wzdryg­
nęłam się na samo wspomnienie. - Musiałam uciec.
Uwolnić się od nich.
Ręka spoczywająca na moim ramieniu zaczęła je
lekko gładzić.
DOM NA KLIFIE
122
- Często się widujecie?
- Raz czy dwa razy w roku.
- W Filadelfii?
Skinęłam głową.
- Tak. Ich Maine nie pociąga. Może to i lepiej?
W każdym razie utarło się, że to ja jeżdżę do nich
z wizytÄ….
- Na święta?
- Och, nie. Tego unikam, jak mogę. Zwięta wolę
spędzać u siebie, na prowincji. Po prostu umawiamy
siÄ™ na jakiÅ› weekend.
- Rodzice pewnie cieszÄ… siÄ™ z twojej wizyty?
- Owszem, przez pierwsze pięć minut.
- A potem?
- Potem zaczynamy się kłócić. Mam własne
poglÄ…dy na wiele spraw. W ostatnim czasie coraz
śmielej je wypowiadam. To na skutek tej nowo
nabytej pewności siebie, o której ci wspomniałam.
W Filadelfii jestem jak mała łupina na wzburzonym
morzu, a tu czujÄ™ siÄ™ bezpiecznie. Jak łódz zacumo­
wana w porcie.
- MyÅ›lÄ™, że to kwestia przyjaciół. GdybyÅ› w Fi­
ladelfii miała wokół siebie takich ludzi, jak tutaj,
to...
- Ależ mam tam wielu przyjaciół - zaprotes­
towałam.
- Przyjaciół? Raczej znajomych. GdybyÅ› napra­
wdę lubiła tych ludzi, gdybyś im ufała i za nimi
tęskniła, częściej wracałabyś na stare śmieci.
Przyznałam mu w duchu rację. Trafną postawił
Barbara Delinsky
123
diagnozę. Nawet mnie to zdziwiło, bo przecież
reprezentowaÅ‚ Å›rodowisko, które staraÅ‚am siÄ™ omi­
jać szerokim łukiem. Mieszkał w wielkim mieście,
był bogaty, cieszył się dużym prestiżem. A jednak
różnił się od moich znajomych z Filadelfii. Może
z powodu swojego pochodzenia? A może z powodu
charakteru. W przeciwieństwie do wielu ludzi Peter
nie tylko słuchał swego rozmówcy, ale i słyszał, co
ten mówi. Szanowałam go za to.
- Nie brak ci miasta?
Zsunął rękę z mojego ramienia i zacisnął ją na
mojej dłoni. Nie opierałam się. Jego dotyk sprawiał
mi przyjemność.
- Absolutnie nie - odparłam zdecydowanym
tonem. W ciągu ostatnich dziewięciu lat często
zadawano mi to pytanie i zawsze odpowiadałam
tak samo. Nagle się zawahałam. Popatrzyłam na
nasze splecione dÅ‚onie i ni stÄ…d, ni zowÄ…d powie­
działam cicho, zaskakując samą siebie: - Może
czasem. Niektórych rzeczy mi brak. Takich jak
Å‚ażenia po muzeum. Albo kolacji w ulubionej knajp­
ce. Niby mogłabym wpaść do muzeum czy knajpki
podczas corocznej wizyty u rodziców, ale skoro
tego nie robię, to chyba znaczy, że aż tak za tym nie
tęsknię.
- A gdyby Adam żyÅ‚? ChodzilibyÅ›cie na wy­
stawy, do restauracji...?
- Tak. Lubiliśmy przebywać ze sobą.
- A ze mną byś się wybrała? Do muzeum albo na
kolacjÄ™?
124 DOM NA KLIFIE
Wzięłam gÅ‚Ä™boki oddech. Już zamierzaÅ‚am po­
twierdzić, ale nagle gÅ‚os uwiÄ…zÅ‚ mi w gardle. MiaÅ‚a­
bym się gdzieś wybrać z Peterem? Narazić się na
ból, na rozczarowanie? Bądz co bądz, Peter nie był
Adamem.
- Peter, nie chciałbyś wejść w buty Adama. To
nie w twoim stylu...
- Masz rację. Ani ja bym tego nie chciał, ani ty
byś tego nie chciała. - Zciszył głos. - Nie próbuj [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl