[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Ażesz!
- zawołano zza bramy.
- Nie możesz mi być równy, choćbyś ziemianinem był, bo ja ani w swej ziemi, ani w żadnej
równego sobie nie znam!
Był to głos dumnego Wincentego z Szamotuł, który z rodu i mienia czuł się książętom równy.
Marcik też, gdy w złość wpadł, nie ustąpiłby był ani książęciu.
Lekce sobie ważył napastnika.
- Precz, bo się krew poleje!
- krzyczał.
- Poleje się, ale twoja, zuchwalcze podły!
- grzmiał głos zza bramy.
Wrota, choć mocne były i choć je drągami i plecami trzymała czeladz Marcika, chłopy silne,
naparte mocno trzeszczeć zaczynały.
Greta stała w progu, patrząc na to jak na zabawkę, a Kurcwurst za nią skryty ręce łamał, wszystkich
świętych wzywając na pomoc.
- Miłosierny Boże!
Na rany Pańskie!
Oni nas tu wszystkich pozabijają!
Marciku, puszczaj ich, bo nieszczęścia będziesz przyczyną.
Suła ani słuchał, ani myślał ustępować.
Wrota naparte zaczęły się coraz bardziej wewnątrz chylić, giąć, łamać i padać w kawały.
Ludzie Szamotulskiego, wyrywając z nich deski, wyłom zrobili i, jak tylko zewrzeć się mogli z
czeladzią Marcika, padli na nią z berdyszami i obuchami.
Marcik, siebie nie żałując, dopadłszy otworu, mieczem żgał po łbach i po hełmach, aż brzęczało.
Wtem Wincenty, serca okrutnie gorącego człek, miecz w rękach mając obosieczny, wielki, w obie
dłonie go ujął, zamachnął nim i stojącemu naprzeciw Marcikowi nie tylko kord wytrącił, ale głowę
obnażoną przeciął i krew plusnęła...
Czeladz, zobaczywszy pana padającego na wznak, z rękami rozpostartymi i wołającego: Jezus!
Maria!
, spłoszyła się, a Wincenty z Szamotuł, bramę do reszty wyłamawszy, w podwórze wtargnął.
Ledwie czas mieli Marcikowi ludzie, pana pochwyciwszy, pastwić się nad nim nie dając, unieść go
wewnątrz domu.
Wdowa namarszczona nie ustępowała z progu.
Spojrzawszy na pięknego, młodego, pańsko stąpającego mężczyznę, który miecz jeszcze trzymając
w ręku, przystępował do niej z poufałością rycerza, mieszczkę sobie mało ważącego, przybrała też
dumną postać.
Piękne lice i bogaty strój gospodyni na zuchwałym napastniku uczyniły pewne wrażenie.
- Gospodę tu mieć muszę, piękna moja!
- odezwał się do niej.
Pokręciła Greta główką.
- Piękna, ale nie twoja!
- odparła mieszczka, biorąc się w boki.
- Gospodę siłą zajmujecie, choć wojny nie ma!
Nie dziwujcież się potem, że wam i waszemu księciu miasto sprzyjać nie będzie, kiedy od gwałtów
poczynacie.
Wy sobie jak na polskim prawie zajeżdżacie, a my tu siedziemy na niemieckim.
Wincenty słuchał, mieniali wejrzenia, łagodniał jakoś, a ona też kończyła głosem mniej gniewnym.
- Wam ja gwałtu nie zadałem - odezwał się gość - piękna gosposiu, bom sam słyszał, żeście
puszczać kazali, a zuchwalec ten ni was, ni mnie za nic nie miał.
- Ma on już za swe - dodała Greta - dajcież pokój jemu i ludziom.
- To rzekłszy, powoli weszła do izby, a Wincenty podążył za nią.
Naprzeciw, w komorze, położono rannego Marcika.
Temu stara gospodyni, nadbiegłszy, głowę już obwiązywała płachtami, ale majaczył, tak mu ów
raz silny mózg wstrząsnął.
Greta, ledwie nań okiem rzuciwszy, gościa nowego przyjmowała.
Znudzona, rada była człowiekowi, który jak inni, znalazłszy ją bardzo piękną i wypieszczoną jak
wielką panie, dał się jej bałamucić, zapominając o wszystkim po trosze.
Przybyły miał tę pańską ogładę, która niewiastom jest miłą, bo wyższość jakąś obiecuje, choć
najczęściej jest łupiną gładką pustego orzecha.
Greta więc uśmiechała mu się i spoglądała nań rada, a pierwszy gniew ustąpił wrodzonej
zalotności.
Rozmowa stała się bardzo zabawną.
W końcu, gdy pózno się już bardzo zrobiło, Greta na górkę się cofnęła, drzwi wszystkie zamykając
i ryglując za sobą i sługi stawiać przy nich na straży.
Gdy się to działo, Marcik uspokojony zasnął mocno.
Dopiero ze dniem, przebudziwszy się i oprzytomniwszy, ludzi swych widząc przy sobie,
wczorajszą przygodę przypomniał.
Nalegał koniecznie, aby go natychmiast precz stąd niesiono, bodaj w ulicę, na śmiecisko, byle pod
jednym dachem z wdową nie był.
Nie było sposobu go usłuchać, bo wszędzie ciasnota była wielka, a on ranny.
Więc, choć się rzucał i gniewał, nie posłuchano.
Nazajutrz, jak dzień, ruch w mieście większy się począł niż wczora.
Pogoda nowemu panu sprzyjała, mogło więc zgromadzone ziemiaństwo różnych krajów całe
skupić się w Rynku i około ratusza, bo nigdzie indziej miejsca dlań dostatniego nie było.
Rano bardzo zaczęli się ściągać przybyli.
Wszystkim wiadomo było, że Krakowianie, Sandomierzanie, Kujawiacy, rycerstwo innych ziem,
mieli dnia tego okrzyknąć Aokietka nie tylko księciem krakowskim, ale dziedzicem całej polskiej
korony.
Brakło tylko z Wielkiej Polski tych, co by przynieśli zgodę na to, a że korona w Gnieznie była, bez
której Aoktek królem być nie mógł, wiele na tym zależało.
Na dworcu wójta Alberta przez noc całą posłów z Poznania oczekiwano, niecierpliwiąc się, iż ich
nie było.
Wincenty z Szamotuł, pózno przybywszy, znużony, potem przez piękną wdowę zbałamucony,
dopiero nazajutrz, odziawszy się pysznie, na koń siadł jechać do księcia.
Chociaż wcześnie było bardzo, Greta na wpół przyodziana wyszła odsunąć okiennicę, aby się po
dniu gościowi swemu przypatrzeć.
Na dzień najpiękniejsze szaty gotować sobie kazała.
Radośnie powitał książę wielkopolskiego posła, lecz po krótkiej z nim rozmowie brwi mu się
ściągnęły, usta zaciął.
Wielkopolanin stawił się sam, ale za innych poręki nie dawał.
Znaczniejsza część Szlązakom sprzyjała, a książę już, biskupa i duchowieństwo jednając sobie,
kanclerstwo dziedziczne katedrze poznańskiej przyrzekał.
Wysłuchawszy Aoktek, nie rzekł nic, odwrócił się, kazał rękawice i hełm podawać, aby na Rynek
jechać, gdy Wierzbięta przystąpił z radą, aby do Muskaty słać i czymkolwiek jego skłonić do
pojednania się.
Aoktek i do tego wielkiej nie zdawał się przywiązywać wagi ani chciał długo czekać.
Wysłał kasztelana z kanclerzem do biskupiego dworu, który znalezli zamkniętym.
Odzwierny, dawszy się im długo prosić u wrót, wystawił głowę i na zapytanie o Muskatę
oświadczył, iż go doma nie było.
Nie wiedziano lub mówić nie chciano, dokąd się schronił.
Książę, oknem zobaczywszy powracających, gdy mu znak dali, iż biskupa nie znalezli, natychmiast
konia dosiadł.
Widok był piękny i uroczysty.
Sam książę na ten dzień złoconą wdział zbroję, hełm umyślnie dlań przygotowany, który otaczała
korona, płaszcz białym futrem podbity, ostrogi złote, miecz w pochwach kamieniami ozdobnych.
Koń, pokryty cały, pióra miał na głowie i rząd wyzłacany.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pokrewne
- Indeks
- Kraszewski JI 2 Lubonie t.2
- cud mniemany czyli krakowiacy i gorale boguslawsju w.
- Krakowowa Paulina PAMIÄTNIK MĹODEJ SIEROTY
- Kraszewski JĂłzef Ignacy Stara BaĹĹ t 1 WBLP
- Kraszewski JĂłzef Ignacy Boleszczyce
- Kraszewski Józef Ignacy Pogrobek
- Troy Denning Dark Sun Prism Pentad 04 Obs
- Reformed Dru
- 13.Wilson_Gayle_Pamietna_noc
- Bucheister Patt Na tropie miśÂośÂci (W namićÂtnej pogoni)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- teen-mushing.xlx.pl