[ Pobierz całość w formacie PDF ]

***
Chodziłem po forcie, nie zważając na błoto, które sięgało do kostek, i śmiałem się
histerycznie, u kresu sił, potykając się co chwila. Udupieni! Skazani na śmierć! Przez ten
straszny sen, który w tej samej chwili powoli wykańcza moją ukochaną.
Nagle stanąłem, unurzany w błocie, i wrzasnąłem, na ile starczyło mi tchu:
- Nie! Nie ja!
Dlaczego? Odmawiałem kategorycznie. Jaki też był powód tego wyroku? %7ładnego. Szło
tylko o przyjemność szerzenia zła, ale ja się nie dam na to nabrać.
- Nie dostaniesz mnie! Kurwa!
Nawymyślałem całemu światu, po czym znowu opadłem na leżak. Tamci powoli
zdychali, ale ja się jeszcze trzymałem. Skoro oni nie żyli albo potencjalnie nie żyli, nie
było żadnego powodu, żebym się poświęcał i zostawał tutaj, by stać się jednym
szkieletem więcej. Trzeba się stąd zabierać i to szybko!
Zapewne miną całe miesiące, nim przedostanę się do cywilizacji czy do pierwszej
wioski, która będzie ją przypominać, ale dopnę swego! Biorę Winchestera, trochę
prowiantu i zostawiam wszystkich. Trzeba ratować skórę. Niech mi nikt nie opowiada o
solidarności albo czymś takim. Walczyłem. Dałem z siebie wszystko. Ponownie
wyczerpałem prawie wszystkie swoje siły. Tamci nie chcieli wyzdrowieć? Niech
umierają beze mnie!
***
Było to logiczne. Cóż zrobiłby Paulo na moim miejscu, wiedząc, że śmierć wyznaczyła
tutaj spotkanie? Zwiałby. Jeszcze dobrze, jeśli nie wpakowałby nam, płacząc, każdemu
po kuli w łeb przed ostatecznym zagłębieniem się w dżunglę.
Podjąłem decyzję. Należało pozostawić fort własnemu losowi następnego dnia o świcie.
Było już pózne popołudnie, a w takiej ulewie zmrok zapadał szybko. Nie było sensu
wychodzić do dżungli po nocy.
***
Prysznic i powzięte postanowienie ukoiły mnie. Wyszedłem wreszcie z tego stanu
depresji i czarnych myśli, powstałych pod wpływem długotrwałego beznadziejnego
oczekiwania. Wróciłem do warsztatu, by się osuszyć.
Paulo i Montaignes leżeli na plecach, z identycznym wyrazem otwartych ust, okryci
matami po brodę, wśród ostrego zapachu potu i śmierci, który przesiąknął każdy
przedmiot w całym pomieszczeniu.
Wypiłem łyk bimbru, zrobiłem parę ruchów gimnastycznych i zabrałem się do roboty.
Najpierw zgromadziłem pośrodku warsztatu wszystko, co mogło się im do czegoś
przydać. Ustawiłem tam dziesięć tykw pełnych deszczówki. Następnie naznosiłem gałęzi
i pośpiesznie zbudowałem dwa nowe legowiska, aby mieli sucho. Ułożyłem stos
owoców, nazbieranych w "sadzie" Montaignes'a.
Zgromadziłem ogromny zapas drewna i rozpaliłem ognisko nieco bliżej ich nowych
posłań, aby podsycanie go kosztowało ich jak najmniej wysiłku. Podczas tej pracy
mówiłem do nich bez przerwy, tłumacząc, że powinni zrozumieć, że musiałem ratować
własne życie i że czasu miałem na to niewiele.
Ponadto, kiedy tylko dotrę do wioski, wynajmę pirogę i powrócę po nich jak najprędzej.
Jeśli dopisze mi szczęście, napotkam może nawet jakieś plemię albo pojedynczych ludzi
przed powrotem do ludzi Kuju, a wówczas będę mógł po nich wrócić od razu. Pozostała
im do zrobienia tylko jedna rzecz: wytrzymać. Pozostać przy życiu jak najdłużej.
Oddychać regularnie czekając na mnie. Potem musiałem raz jeszcze obmyć ich ciała i
przesunąć ich w suche miejsce. Ani jeden, ani drugi nie zareagował w najmniejszym
stopniu.
Przygotowałem swój bagaż. Winchester Express, dwie maczety, kilka owoców w małym
woreczku ze skóry, zrobionym przez Montaignes'a. Dmuchawka i strzały. To wystarczy.
Szykowałem swój tobołek ciągle do nich przemawiając.
- Nie niepokójcie się. Odchodzę. Ale wrócę. Słyszysz mnie, Paulo? Idę tam i z
powrotem. To kwestia... powiedzmy, paru dni. Muszę stąd odejść. Słyszysz, Stary? Na
moim miejscu zrobiłbyś to samo. Co, Paulo? Powiedz mi, że zrobiłbyś to samo!
Były to z pewnością ostatnie słowa, jakie do niego kierowałem, ale on ich nawet nie
słyszał, mój stary kumpel.
Zwit zastał mnie na łóżku Małej, mojej dziewczynki, którą trzymałem w ramionach.
- %7łyj! - tłumaczyłem jej. - Błagam cię, wysłuchaj mnie przez sen i walcz o życie. Nie
porzucam cię. Odchodzę, żeby wrócić. Musisz to zrozumieć, moja malutka, kochana.
Elias idzie po pomoc. Wróci. Musisz tu jeszcze być, kiedy wróci.
Aagodnie ucałowałem jej usta, pogładziłem jej skronie, zamyśliłem się, patrząc na jej
twarz. Po czym postanowiłem nie odchodzić...
***
Wydawało się, że potop nigdy się nie skończy, jak gdyby prowadził ze mną długotrwałą
wojnę nerwów. Tylko w nocy zdarzały się krótkie przerwy, podczas których i tak słychać
było hałas wodospadów spływających z drzew. Na kilka chwil chmury odsłaniały niemal
okrągły księżyc tak błyszczący, że jego światło przebijało niekiedy przez zasłonę
deszczu w postaci białej poświaty.
Upływały dni. Wyzbyłem się wszelkich myśli o ucieczce. Oczywiście byłem świadomy
stałej obecności śmierci, ale po pierwszym odruchu samoobrony odeszła ona na dalszy
plan, gardziłem nią.
Zrozumiałem, że odejście nie było właściwym krokiem. Jakieś przeczucie, jeden z tych
wewnętrznych głosów, których zawsze ślepo słuchałem, zabraniało mi tego. Przeżywać
przygody oznacza mieć z przeznaczeniem więcej do czynienia niż przeciętny człowiek i
pozwala nauczyć się odczytywać jego znaki i sygnały.
Coś się tutaj szykowało. Musiałem być przy tym obecny. Trudno wytłumaczyć takie
przeczucia.
Byłem przekonany, że rozwiązanie nastąpi tutaj, w tym forcie, który sam zbudowałem.
W miarę upływu dni uczucie to stawało się coraz silniejsze, a data rozwiązania coraz
bliższa. Wielka, niemal doskonale okrągła księżycowa tarcza coś zwiastowała. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl