[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niom mieszkańców planety wyniesionym z wizyty, jaką złożyli im kiedyś przed-
stawiciele innych gwiezdnych kultur?
Bacznie patrzyłem, co będzie dalej, z nadzieją, że kolejne ruchy przestrzen-
nego obrazu ułatwią mi sprecyzowanie hipotezy, w którą sam od biedy byłbym
w stanie uwierzyć. Ale nic się już nie działo. Tylko tęcza zgasła nagle jak zdmuch-
nięta, mgła spowijająca miasto rozproszyła się w mgnieniu oka i znowu miałem
przed sobą jedynie jego strzeliste, pobłyskujące w słońcu konstrukcje.
Odczekałem dłuższą chwilę, potem jak ktoś zbudzony raptem z najgłęb-
szego snu rozejrzałem się nieprzytomnie dokoła.
Parę kroków dalej leżał, zagłębiony do połowy w trawie, bo tak nazywałem
w myślach rośliny porastające kotlinę, białozielonkawy kask. Nieco na prawo roz-
chylone czubki łodyżek znaczyły podługowaty kształt miotacza.
Pachniało jabłkami. Ukląkłem i zdjąłem rękawice. Rozstawiłem palce i prze-
jechałem nimi przez miękki, delikatny gąszcz. Zcisnąłem w garści pęczek roślin
i próbowałem je wyrwać. Wyśliznęły mi się, pozostawiając między palcami je-
dynie kilka płatków kwiatu o barwach, które próżno siliłbym się porównać do
jakichkolwiek znanych z naszych łąk czy parków. Każda łodyżka wypuszczała
dwa talerzowate skrzydła o konchach przypominających przekrojone na pół po-
marańcze.
Wyprostowałem się, nie wstając z kolan. Moje palce pachniały teraz jabłkami.
Ale z bliska wyczuwało się jeszcze inną woń towarzyszącą, jakby morszczynu.
Powiedzmy, jabłka, świeże jabłka, zwalone na plaży, tam, gdzie dobiega fala oce-
anu.
155
* * *
Wstałem. I musiałem się uśmiechnąć. Od początku byłem zdecydowany, że
przylecę tutaj sam. Ale nigdy dotychczas nie czułem tak mocno, że było to jedyne,
co mogłem zrobić.
Cokolwiek znaczył ów seans, na pół malarski, na pół symboliczny, wynikało
z niego jedno.
Nie będą z nami rozmawiać. Gdziekolwiek się pojawię, pod każdym innym
miastem, na którymkolwiek satelicie, pochowają się, ucichną i co najwyżej po-
każą mi znowu coś, z czego powinienem wywnioskować, jak bardzo jestem tutaj
niepożądany.
Zgoda. Nie będziemy się narzucać. Zostawimy ich drzemiących w niezmąco-
nym, harmonijnym ładzie, pozbawionym wszelkiego ryzyka i wszelkich nadziei.
Przynajmniej w ludzkim rozumieniu tych słów. Usiłowałem zdziwić się tą myślą.
Tym, że tak łatwo zdecydowałem się odejść. Ale nie potrafiłem. Ta myśl tkwi-
ła we mnie już od dawna. Przynajmniej od momentu, kiedy dotknąłem stopą ich
planety. Jeśli nie dopuszczałem jej do głosu, to oszukiwałem się tylko.
A więc dobrze. Niech oddadzą Ustera. Dla niego. . . nie, nie dodawajmy do
starych nowych kłamstw. Zrobiłem to dla siebie. Ja. Facet z Korpusu.
Ale jeśli się lepiej zastanowić, to czemu właściwie mam zawdzięczać fakt, że
teraz oto stoję tutaj oko w oko z cywilizacją rozkwitłą w ekosferze obcego słoń-
ca? Akceleratorom antyprotonów, którymi mogę w ułamku sekundy przemienić
kwitnący glob w krater czynnego wulkanu? Automatom?
Nie. Automaty zawiodły. Nawet nie. Po prostu zrobiły tyle, na ile je stać. To
i tylko to, co zawierały ich programy. Opracowane przez ludzi na podstawie precy-
zyjnych, naukowych przewidywań. Ale co można przewidzieć, ruszając ku gwiaz-
dom?
Bezużyteczna stała się tutaj nawet doskonała aparatura łączności, zapewniają-
ca mieszkańcom Ziemi społeczną mądrość działania. A nawet system synchroni-
zujący łączność wewnątrz układu nerwowego jednego człowieka. W jednej chwili
odebrano nam możliwość optymalnego korzystania z całego zasobu wiedzy, wzor-
ców i schematów postępowania, zawartych w ośrodkach pamięciowych mózgu.
A jednak jestem tutaj. Wygrałem. Dzięki temu, co drzemało we mnie od lat,
czy może od pokoleń, a z czego obecności nigdy nie zdałem sobie sprawy, bo nie
było mi to do niczego potrzebne. Co więcej, nauczono mnie, przeznaczonego do
działania bez ryzyka porażki, że tego czegoś nie ma i być nie powinno, bo gdyby
istniało, podważałoby tylko skuteczność podejmowanych akcji.
Teraz dopiero ogarnąłem myślą cały fałsz, całą powierzchowność wniosków,
jakie wysnuli mieszkańcy planety z obserwacji ludzi, poddanych działaniu stref
156
zerowych. %7łałosną niedoskonałość kryteriów, jakimi się posłużyli, odczytując
i interpretując projekcję ich pól mózgowych.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pokrewne
- Indeks
- Arct Bohdan Cena Ĺźycia
- 007. Petecki, Bohdan TelefonowaĹ morderca
- Amanda Quick Tak zwani wspólnicy
- Grey India Tajemnice domu mody Wyprawa do Florencji
- Ashley, Celia Dark T
- Isaac Asimov's Caliban 1 Caliban
- McMahon Barbara Jak znaleśÂć dobrego mćÂza
- Powertools 4 Devon's Pair
- Ahern Jerry Krucjata 17 Próba siśÂ
- Edward Balcerzan Kregi wtajemniczenia
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- oknaszczecin.pev.pl