[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 No, bo ja przecież niewinny. Kupiłem majątek, nie widząc go na oczy.
Dostałeś w prezencie, łajdaku, pomyślała Helena. Ale na głos rzekła uprzejmie:
 Ojciec nie gra w karty. Od śmierci mamy nie bywa, a tym bardziej unika hazardu.
 A jakiż to hazard? Na kopiejki gramy, ot, żeby była jakaś zachęta. Ale ludzie mnie mówili,
że pan Michał bywa tylko u zaufanych, u swoich.
I zaśmiał się jakoś nieprzyjemnie.
 Ja przepraszam kochanych sąsiadów, czasem lubię pożartować. Ach, jakie mleko, prosto
małmazja. Cóż, podziękujem i pojedziem dalej.
Isprawnik ściągnął jednak lejce.
 Przy sposobności chcę prosić  rzekł przykrym chrapliwym głosem po rosyjsku 
korzystając z okazji upraszam państwa, żeby dawali baczenie na obcych. W naszej guberni mogą
być niepokoje. Od nas tylko zależy, jak potoczą się sprawy.
Patrzyli bez ruchu na jego szarą, jakby zakurzoną twarz, pełną dziobów po ospie.
 Rozumiecie państwo, o co prosi pan Dżugaszwili?  spytał Korsakow i na wszelki
wypadek przetłumaczył:  Prosi, żeby zwracać uwagę na nieznajomych, przejezdnych
i podejrzanych.
Potem odjeżdżali pod słońce, w krwawej łunie, a moja babka Helena stała na banalnym
ganku banalnego dworku, uwikłana w banalne sytuacje i okoliczności, w te zwykłe wydarzenia
i konflikty w owe pospolite dni i noce, co były banalnym życiem owych czasów tyle razy aż do
znudzenia opowiadanym, opisywanym, malowanym.
10
Po drugiej stronie rzeki czerwieniły się wysokie sosny zwieńczone ciemnozielonymi
wiechciami koron. Te majestatyczne drzewa stały dziś nieruchomo, jakby zbierając myśli przed
jakimś szaleńczym postępkiem. I w powietrzu było szaleństwo, w zastygłym, popielatym,
nabrzmiałym skwarem. Tylko jastrząb poruszał się wolno w tej powszechnej nieruchomości.
Zataczał wielkie koła nad skrajem starego lasu i pokornej, cichej rzeki.
Jak daleko sięgam pamięcią ja, a także moi poprzednicy, Wilia zawsze była schludną rzeką.
Nigdy nie płynęły w jej nurcie topiele albo zabłąkane zwierzęta, nie niosła ona nigdy plam krwi
ani zwłoki poległych powstańców czy kozaków. Tylko czasem na wiosnę zmąciła na krótko
swoją toń powodziową falą i przez kilka dni spęczniała, wzdęta, okryta pianą niosła wodę
mulistą, mętną, pełną kory, traw i połamanych gałęzi jak rzeka południowoamerykańska. Przez
resztę roku, a szczególnie latem, a specjalnie pod koniec lata stawała się po wierzchu
szarobłękitna, a u spodu ciemnozielona jak stare szkło. I przejrzysta była niczym szkło. Można
było w niej podziwiać lilipucie lasy, zagajniki i zacienione aleje wodorostów. Można było
przyglądać się rytmicznym wydmom złocistego piasku na dnie i rzadkim, tajemniczym
kamieniom obczepionym muszelkami. Ludzie mówili, że przed laty w tym miejscu, gdzie
wpadała do Wilii rzeczka Uzła, że tu, w tej jaśniejszej toni znalazł grób powstańczy tabor ze
skarbem Rządu Narodowego. Wielu chłopców tam nurkowało i nikt nigdy niczego nie znalazł.
Kiedyś tylko jakiś włóczęga wydobył srebrzystą podkowę i razem z tą podkową przepadł na
amen.
Panna Helena dawała się unosić powolnemu prądowi. Płynęła na wznak, a właściwie leżała
na wznak na tej aksamitno-zielonej wodzie, poruszając leciutko dłońmi, prąd ją niemocno
obracał, a ona przyglądała się melancholijnie swojemu ciału okrytemu cieniutką i przejrzystą
tkaniną rzecznej wody. Zawsze jak wszystkie dziewczęta i kobiety kąpała się w koszuli, ale
dzisiejszego poranka nie wiedzieć czemu rozebrała się do naga i tak bezwstydnie weszła do
rzeki, choć ktoś mógł ją podglądać z drugiego brzegu, z tego brzegu, którego panna Helena bała
się od dziecka i nigdy na nim nie była, choć leżał nie dalej niż sto metrów.
Patrzyła w niebo szare, gęste, z wypłowiałym słońcem, zwiastujące uparcie burzę, która nie
mogła trafić nad te lasy nieskończone i nad tę rzekę przedzierającą się cichcem przez leśne
ostępy w stronę Wilna.
 A może dać się ponieść wodzie  szepnęła sama do siebie. Przestała poruszać dłońmi,
stopy zaczęły opadać w kierunku mrocznego dna, jakiś niedostrzegalny wir obrócił ją łagodnie
wokół osi. Zobaczyła przez moment swój brzeg, dużo wyższy, porośnięty krzakami i zielskiem,
i pasącą się spokojnie Malwinkę, która od czasu do czasu podnosiła łeb i patrzyła na rzekę.
Czy ja będę wolna, pomyślała panna Helena. Ale czy ja dotychczas byłam wolna. Na czym
polega wolność zwykłego człowieka. Jaka jest ta moja niepodległość. Trzeba pracować. I ufać
Bogu. A mego ciała nikt jeszcze nigdy nie widział, przyszło jej raptem do głowy. Chciała się
przeżegnać ze zgrozy, ale tylko się napiła chłodnej, gorzkawej wody.
Potem wracała okrężną drogą, żeby zobaczyć folwarczne pola. Baby już żęły kiepski, rzadki
owies wyłożony tu i ówdzie przez lipcowe deszcze albo przez dzikie zwierzęta. Ich płaczliwy,
przeciągły śpiew podnosił się i opadał, zacichając na długą chwilę.
Wtedy zobaczyła nadjeżdżającą bez pośpiechu kałamaszkę z drzemiącym księdzem
Siemaszką. Kościelny na widok panny Heleny zatrzymał konia. Ksiądz z komżą zwiniętą na
kolanach gibnął się raptownie i obudził, mrugając oczami.
 A skąd to Bóg prowadzi?  spytała. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl