[ Pobierz całość w formacie PDF ]

parlament nowe prawo rodzinne, oparte
rzekomo na chrześcijańskich wartościach.
Wreszcie w  La Vie Catholique", mimo moich
tłumaczeń, że się na tym kompletnie nie
znam, Georges Hourdin zaproponował mi
napisanie artykułu o połu-
dniowowietnamskiej ekonomii. Z drugiej
strony, choć w misjo-logicznym biuletynie,
redagowanym przez Yvonne Le Blaye,
przewodniczącą Stowarzyszenia św. Jana
Chrzciciela39, nie znalazły się najmniejsze
nawet ślady naszej wymiany poglądów, to
właśnie dzięki niej zaproszono mnie do
kilku miast (między innymi Colombes, Le
Mans i Lyonu oraz opactwa Cortenberg w
Belgii), gdzie mogłam publicznie mówić o
 moim" Kościele.
Wspomniane opactwo musiało się cieszyć
dużym poważaniem, wystarczyło bowiem, że
nadmieniłam, iż jest ono celem mojej
podróży, a wyniosła sekretarka w konsulacie
Belgii zaczęła rozpływać się w
grzecznościach. Stał za tym ojciec Cyrille
Carpentier, flamandzki redemptorysta, który
organizował dla zakonnic z rozmaitych
zgromadzeń - zarówno walońskich, jak i
flamandzkich - kursy dokształcające,
prowadzone przez wykładowców z
najrozmaitszych stron i formacji duchowych,
które zaznajomić miały siostry z aktualnymi
problemami świata.
Spędziłam potem kilka dni u Luca i Andrei
Aertsów w Ter-vuren pod Brukselą. Z tamtego
spotkania, które okazało się początkiem
długoletniej przyjazni, wyniosłam obraz
szczęśliwej rodziny chrześcijańskiej.
Aertsowie w równym stopniu trosz-
39 Cercle Saint Jean-Baptiste - środowisko
zajmujące się teologią misji, kierowane
wówczas przez przyszłego kardynała
Danielou.
237
czyli się o księdza z Konga, jak o
studentkę z Azji i potrafili przygarnąć
matkę z nieślubnym dzieckiem, w
oczekiwaniu, aż rozwiąże się jej sytuacja,
co w tamtych czasach wcale nie było takie
oczywiste. Wartości chrześcijańskie?
Patrząc na Andreę i Luca w otoczeniu Pauli,
Krysa, Ann i Geert, nie musiałam ich daleko
szukać.
Wraz z członkami Stowarzyszenia św. Jana
Chrzciciela i ich przyjaciółmi ze
wszystkich zakątków świata wybrałam się na
zwiedzanie plaż Normandii, gdzie znajduje
się muzeum upamiętniające inwazję aliantów
podczas II wojny światowej.
Nie ma lepszej odtrutki na ksenofobię ani
lepszego sposobu na wzbogacenie swej wiedzy
o ludzkiej naturze niż przestawanie z
reprezentantami różnych narodowości i
obserwowanie ich reakcji na najważniejsze
wydarzenia epoki. Wystarczy wykazać troszkę
dobrej woli, by odkryć bogactwo, jakie
kryją w sobie inni. Ze swej strony mogłam w
miniaturze obejrzeć Południowy Wschód Azji,
jakiego nie znalazłabym gdzie indziej, a
już na pewno nie za moją  bambusową
kurtyną".
Dla zabicia czasu w pociągu z Paryża do
Caen organizatorki wycieczki zaproponowały
grę w portrety. Polega ona na opisaniu
kogoś przy pomocy symboli - aby wygrać,
trzeba odgadnąć, o jaką osobę chodzi. Nasz
wybór padł na Chińczyka - był to
przystojny, dobrze ubrany i wychowany
pracownik jednego z paryskich instytutów
naukowych. Wyglądało to mniej więcej tak:
Prowadzący grę: - Gdyby był ciastkiem...
Pozostali chórem: - Byłby kremówką!
Chińczyk, zdziwiony: - Ależ ja nie jestem
kremówką!
Prowadzący: - Gdyby był rośliną?...
Ktoś: - Byłby piękną palmą!
Chińczyk, rozdrażniony: - Ale ja nie jestem
palmą! Prowadzący: - Gdyby był
zwierzęciem... Wszyscy chórem: - Byłby
owczarkiem...
238
Chińczyk, oburzony: - Ja nie jestem psem!
Wy mnie obrażacie!
Widząc jego reakcję, organizatorki zaczęły
się usprawiedliwiać, że widocznie zle
wytłumaczyły reguły gry. Chodziło o co
innego: dystyngowany przedstawiciel
Imperium Zrodka odczytywał te metafory
dosłownie, nie był bowiem w stanie pojąć
zawiłości trybu warunkowego. Swoją drogą
przybył do Paryża, aby zgłębiać nauki
ścisłe, a nie subtelności francuskiej
gramatyki.
Pewnego razu, słuchając w kaplicy na
paryskim przedmieściu pieśni skomponowanych
przez mojego rodaka, studenta  Catho"
(Instytut Katolicki) w Paryżu, przeniosłam
się niespodziewanie w przeszłość, do roku
1944, kiedy to w małym wiejskim kościółku w
prowincji Ha Tinh odwiedziłam wraz z ojcem
księdza Kham. Wspominałam już, jak wówczas
kościelna muzyka grana na tradycyjnych
jednostrunowych instrumentach, których
ostre dzwięki mieszały się z głuchym
brzmieniem bębenków i metalicznym brzękiem
cymbałków, zbiła mnie całkiem z tropu,
kojarzyła mi się bowiem z ludową zabawą
albo ceremonią w obrębie pagody lub w
jakiejś świątynce lokalnego bóstwa.
Pamiętam, że spontanicznie przyszło mi
wtedy do głowy słówko  pogański" -
nieświadomie zaczynałam się odrywać od
swych kulturowych korzeni. I oto szesnaście
lat pózniej w Paryżu słuchałam w uniesieniu
kantyczek mocno naznaczonych wietnamskim
folklorem. Powstały we Francji; były echem
tamtych melodii, których niegdyś tak nie
doceniałam - teraz dzięki nim zrozumiałam
uniwersalną naturę harmonii świata. Już
wtedy zachwyciło mnie Magnificat, które - w
mistrzowskim wykonaniu - miałam szczęście
ponownie wysłuchać w roku 1988, podczas
transmisji z placu św. Piotra w Rzymie, w
dzień kanonizacji naszych męczenników40.
40 Większość świętych wietnamskich
kanonizowanych przez Jana Pawła II w 1988
r. żyła w okresie przedkolonialnym.
Działania niektórych z nich były
kontestowane przez ówczesne władze Wietnamu
ze wzglę-
239
W Paryżu lubiłam chodzić do Saint-Sulpice i
śpiewać psalmy ojca Gelineau41, a
jednocześnie z całej duszy popierałam
wszelkie wprowadzane właśnie innowacje, jak
na przykład tę, zgodnie z którą celebrans
zwrócony był twarzą do wiernych, a ci
zaczęli sami formułować i odczytywać
intencje modlitw. Pewnego dnia właśnie tam
- Bóg jeden wie, dlaczego - zwróciła moją
uwagę chustka kobiety stojącej przede mną.
Zapytałam ją o godziny Mszy św. i tak
rozpoczęła się cudowna przygoda, która
zawiodła mnie na ulicę Cantagrel, gdzie
trzy dawne domini-kanki - Anne-Marie,
Reinette i Manou (ta w przyciągającej uwagę
chustce) - dzieliły wspólnie życie,
modlitwę i pracę. Bardzo niewdzięczną
pracę: co dzień o świcie, w skwar czy w
deszcz, moje przyjaciółki biegły myć wagony
- były jedynymi chrześcijankami wśród
harujących z nimi ramię w ramię komunistek.
Spędziłam u nich wiele niedziel oraz kilka
bożonarodzeniowych i wielkanocnych czuwań,
przerywanych Mszą św. w kościele Saint-
Hypolyte, w którym zdarzyło mi się
asystować - najpierw z niedowierzaniem, a
potem z radością - przy przerywanej
wybuchami śmiechu rozmowie, jaka
spontanicznie nawiązała się pomiędzy
kaznodzieją a wiernymi.
Kiedy moje trzy przyjaciółki zobaczyły, jak
ciężko przeżywam oczekiwanie na załatwienie
formalności potrzebnych do ślubu, poprosiły
tamtejszych parafian o modlitwę,  aby [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl