[ Pobierz całość w formacie PDF ]

chłopców zaczęły stopniowo wynurzać się z mroku, widać już było ciemne i, jasne płaszczyzny
ramion, twarzy, włosów. Bose stopy Marka bezszelestnie sunęły po podłodze do pierwszego łóżka.
Marek przystanął  tym razem na krócej. Chłopiec na pryczy ani drgnął. Marek powolutku otworzył
butelkę atramentu z jagód i owoców leszczyny, po czym zanurzył w płynie cieniutki pędzelek.
Buteleczkę niósł przedtem na piersi, była ciepła. Z wielką ostrożnością pochylił się nad śpiącym i
szybkim pociągnięciem pędzla wymalował mu na policzku cyfrę 1. Chłopiec nie poruszył się nawet.
Marek przeszedł do drugiego łóżka i znów przystanął, aby upewnić się, że właściciel pryczy
twardo śpi. Tym razem wymalował dwójkę.
Wkrótce opuścił sypialnię i przeszedł do następnej, gdzie powtórzył dokładnie te same
czynności. Jeżeli któryś z chłopców spał na brzuchu, skrywając twarz w poduszce, Marek wypisywał
mu numer na dłoni lub ramieniu.
Na krótko przed świtem zakręcił butelkę z atramentem i przekradł się do swojego pokoju 
pomieszczenia, które z trudem mieściło łóżko i kilka ulokowanych nad nim półek. Atrament ustawił
tak, żeby każdy, kto wejdzie, musiał go natychmiast dostrzec. Usiadł po turecku na łóżku i czekał.
Był chłopcem drobnej budowy, o ciemnych, bardzo gęstych włosach, które sprawiały, że jego
głowa wydawała się zbyt duża. Jedyną uderzającą cechą  jego urody były oczy tak intensywnie
niebieskie i głębokie, że nie do zapomnienia. Marek siedział cierpliwie, nikły uśmieszek na jego
ustach pogłębiał się i ulatniał, aby zaraz znów powrócić. Niebo za oknem rozświetliło się: była
wiosna i w powietrzu drżał blask nie spotykany o żadnej innej porze roku.
Nagle dobiegły go głosy, szeroki uśmiech rozciągnął mu wargi. Były to głosy donośne i
gniewne. Marek wybuchnął niepohamowanym śmiechem, od którego całkiem osłabł. Wówczas drzwi
się otworzyły i do pokoju weszło pięciu chłopców. W środku było tak ciasno, że chłopcy musieli
ustawić się w szeregu, z nogami przyciśniętymi do łóżka.
 Dzień dobry, Jeden, Dwa, Trzy, Cztery, Pięć  powitał ich Marek, krztusząc się ze śmiechu.
Twarze chłopców oblały się rumieńcem złości, a Marek aż zgiął się wpół, z trudem hamując chichot.
* * *
 Gdzie on jest?  zapytała Miriam, która weszła właśnie do sali konferencyjnej i stała jeszcze
w drzwiach.
Główne miejsce przy stole zajmował Barry.
 Usiądz, Miriam  poprosił.  Czy wiesz, co on zrobił? Miriam usiadła na wprost niego i
kiwnęła głową.
 Wszyscy już wiedzą. Wszędzie się już rozniosło, każdy o tym mówi.
Popatrzyła na pozostałych uczestników zebrania: wszyscy lekarze, Lawrence, Tomasz, Sara&
Walne zebranie rady.
 Czy on coś mówił?
Tomasz wzruszył ramionami.
 Nie zaprzeczył.
 Powiedział, po co to zrobił?
 %7łeby móc ich rozróżnić  odparł Barry.
Przez ułamek sekundy Miriam miała wrażenie, że słyszy w tonie Barryego nutkę rozbawienia,
ale jego mina wcale tego nie potwierdzała. Miriam była jak sparaliżowana ze złości; czuła się w
pewnym sensie odpowiedzialna za tego chłopca, za jego niestosowne zachowanie. Nie pozwolę na to
 myślała z wściekłością. Pochyliła się, opierając dłonie mocno o blat stołu, i kategorycznym tonem
zadała pytanie:
 Co zamierzacie z nim zrobić? Dlaczego nikt go nie pilnuje?
 Zebraliśmy się właśnie po to, aby odpowiedzieć sobie na te pytania  odrzekł Barry.  Masz
jakieś propozycje?
Miriam zaprzeczyła ruchem głowy, nadal wściekła, nieprzejednana. Pomyślała, że przecież
nawet nie powinno jej tu być. Ten chłopak nic dla niej nie znaczył, od samego początku unikała go,
jak mogła. Zapraszając ją na zebranie, członkowie rady stworzyli między nią a Markiem powiązanie,
które w rzeczywistości nie istniało. Miriam raz jeszcze pokręciła przecząco głową, po czym
zagłębiła się w fotelu, jakby na podkreślenie własnej obojętności dla dalszego przebiegu obrad.
 Ukarać go musimy  rzekł Lewis, przerywając chwilową ciszę.  Pozostaje pytanie: jak?
Jak?  zamyślił się Barry. Nie poprzez odosobnienie: Marek dążył przecież do samotności,
szukał jej na każdym kroku. Dodatkowa praca też wykluczona: chłopiec nie skończył jeszcze
odpracowywać swojego ostatniego wybryku. Zaledwie trzy miesiące wcześniej dostał się do
pokojów dziewcząt i tak pozamieniał wstążki i szarfy, że żadna grupa nie mogła się ubrać jak należy.
Przywrócenie porządku trwało wiele godzin. A teraz ta nowa historia; atrament nie da się zmyć przez
parę tygodni.
Lawrence przemówił ponownie, z namaszczeniem, z głębokim namysłem:
 Musimy się przyznać do błędu  oświadczył.  Nie ma dla niego miejsca wśród nas.
Rówieśnicy go odtrącają, nie przyjazni się z nikim. Bywa na przemian kapryśny i konsekwentny,
błyskotliwy i tumanowaty. Pomyliliśmy się w jego przypadku. Na razie jego wybryki to po prostu
dziecinne kawały, nic więcej  ale za pięć lat? Za dziesięć lat? Czego możemy się po nim
spodziewać w przyszłości? Lawrence kierował swe pytania do Barryego. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl