[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Andrea z namysłem spojrzał w górę i milcząco skinął głową.
- Lepiej zdejmij buty - ciągnął dalej Mallory. - Haki będziemy wciskali rękami, żeby nie
robić hałasu.
- Nawet w taką noc jak dziś? Na takim urwisku? Kiedy wieje wiatr, pada deszcz, jest zimno
i ciemno, choć oko wykol? - W tonie Andrei nie było wątpliwości ani pytania, raczej zgoda,
niewypowiedziane potwierdzenie niewypowiedzianej myśli.
Przebywali z sobą tak długo i tak się dobrze rozumieli, że słowa najczęściej stawały się
zbyteczne. Mallory skinął głową, poczekał, aż Andrea wciśnie hak, okręci na nim linę i zabezpieczy
resztki wielkiego zwoju sznura, który ciągnął się w dół aż do półki, czterysta stóp niżej, gdzie
czekała reszta grupy. Andrea zdjął buty i pas z hakami, przymocował je do sznura, sprawdził, czy
jego komandoski nóż o podwójnym ostrzu łatwo wychodzi ze skórzanej pochwy, spojrzał na
Mallory ego i kiwnął głową. Pierwsze dziesięć stóp poszło łatwo. Zapierając się dłońmi i plecami o
jedną ścianę komina, a nogami w skarpetkach o drugą, Mallory posuwał się w górę, póki szerszy
rozstęp skał mu tego nie udaremnił. Opierając nogi o przeciwległą ścianę, wsadził hak tak wysoko,
jak mógł dosięgnąć, chwycił się go obiema rąkami, podciągnął nogi i palcami wymacał szczelinę.
W dwie minuty pózniej zaczepił się o zwietrzałą krawędz przepaści. Bezszelestnie i z niezwykłą
ostrożnością usunął palcami ziemię, trawę i drobne kamyczki, aż wreszcie dłonie uchwyciły twardą
skałę. Zgiął kolano, by znalezć mocniejsze oparcie, a potem powoli, ostrożnie wysunął głowę
ponad krawędz. Gdy tylko oczy znalazły się na równym poziomie z krawędzią, znieruchomiał,
wpatrzył się w obcą ciemność, a jego cała istota, cała świadomość skoncentrowały się we wzroku i
słuchu. Po raz pierwszy w czasie tej straszliwej wspinaczki, zupełnie nielogicznie, uświadomił
sobie ostro niebezpieczeństwo i swą bezradność - klął samego siebie, że był tak głupi i że nie
pożyczył od Millera pistoletu z tłumikiem. Ciemność poniżej wysokiej linii pagórków była tylko
nieco słabsza od absolutnej. Kształty i kąty, wyżyny i doliny rozpływały się w mglistym zarysie,
kontury i zwiewne profile wynurzały się niechętnie z ciemności, ciemności nagle już mniej
niewyraznej i nieznośnej, lecz zaskakująco bliskiej w tym, co pokazywała, domagającej się
rozpoznania. I nagle, to był niemal szok, Mallory przypomniał sobie: szczyt urwiska przed jego
oczami był dokładnie taki sam, jak go narysował i opisał monsieur Vlachos - wąski, nagi skrawek
gruntu, biegnący równolegle do rafy, potem rumowisko olbrzymich głazów i wreszcie strome,
zasypane piargiem zbocza gór.
Pierwsza próba i trafiliśmy - myślał uszczęśliwiony Mallory - ale co za próba! Najbardziej
niebezpieczna nawigacja, a jednak niewiarygodne szczęście, po prostu trafili nosem w cel -
szczytowy punkt najwyższych, najbardziej urwistych raf na Nawaronie - jedyne miejsce, gdzie
Niemcy nigdy nie wystawiają posterunku, ponieważ wejście tędy jest niemożliwe!
Mallory czuł ulgę, ogarnęło go uniesienie. Z radością wyprostował nogi, podciągnął się do
połowy ponad krawędz. I nagle - znieruchomiał, skamieniał jak ta twarda skała pod jego rękami,
serce podskoczyło mu do gardła. Jeden z głazów drgnął. W odległości siedmiu, może ośmiu jardów
jakiś cień powoli wyprostował się, oddzielił ukradkiem od otaczających go skał i ruszył ku skrajowi
urwiska. A potem ten cień dał się już zidentyfikować; ponad wszelką wątpliwość: długie buty, długi
płaszcz pod peleryną, przypominający garnek hełm - wszystko to było aż zbyt dobrze znane. Do
diabła z Vlachosem! Do diabła z Jensenem! Do diabła z wszystkimi mędrkami, którzy siedzą w
domu, bonzowie z wywiadu, którzy dają człowiekowi fałszywe informacje i wysyłają go na śmierć.
W tej samej chwili Mallory przeklinał i siebie za swoją nieostrożność, albowiem cały czas się tego
spodziewał. Przez pierwsze dwie lub trzy sekundy leżał odrętwiały, bez ruchu, jak sparaliżowany.
Wartownik posunął się z pięć kroków naprzód; trzymał karabin w pogotowiu i przechylał na bok
głowę nasłuchując przenikliwego wycia wiatru i głębokiego, odległego huku przyboju i usiłując
zidentyfikować dzwięk, który wzbudził jego podejrzenia. Ale pierwszy wstrząs już minął i umysł
Mallory ego pracował znowu. Wyjście na szczyt urwiska byłoby samobójstwem: dziesięć do
jednego, że wartownik usłyszy go i zastrzeli z miejsca. A gdyby wstał, to i tak nie miałby broni ani
siły po wyczerpującej wspinaczce, żeby walczyć z uzbrojonym i wypoczętym Niemcem. Musiałby
zejść w dół, po drugiej stronie, powoli, cal po calu. Mallory wiedział, że w nocy, patrząc z boku,
widzi się ostrzej niż patrząc na wprost: wartownik mógłby kątem oka dostrzec nagły ruch. A potem
obróciłby głowę i - koniec. Nawet w takiej ciemności sylwetka na tle ostrej krawędzi urwiska
byłaby doskonale widoczna. Stopniowo, kontrolując każdy ruch i tłumiąc oddech, Mallory osunął
się w dół. Niemiec zbliżał się nadal, był jakieś pięć jardów na lewo, ale nie patrzył w jego stronę,
tylko nasłuchiwał. Wreszcie Mallory skrył się całkiem w kominie. Koniuszkami palców trzymał się
krawędzi, potężne ciało Andrei znajdowało się obok niego, usta tuż przy jego uchu.
- Co to? Jest ktoś na górze?
- Posterunek - szepnął Mallory w odpowiedzi. Ramiona zaczęły go boleć z wysiłku. - Coś
usłyszał i szuka nas.
Nagle odsunął się od Andrei i przycisnął płasko do ściany; wiedział, że Andrea robi to
samo. Strumień światła, bolesny i oślepiający dla oczu przyzwyczajonych do ciemności, wyskoczył
sponad krawędzi urwiska i wolno przesuwał się w ich kierunku. Niemiec zapalił latarkę i
metodycznie przeszukiwał skraj przepaści. Na podstawie kąta padania promieni Mallory ocenił, że
wartownik idzie w odległości jakichś dwóch stóp od krawędzi. Wśród tak burzliwej, ciemnej nocy
wolał nie dowierzać zbytnio zmurszałemu i zdradzieckiemu gruntowi na szczycie, a może jeszcze
bardziej niż tego obawiał się, że niespodziewanie jakaś para rąk chwyci go za kostki nóg i
gwałtownym szarpnięciem ciśnie na skały z wysokości czterystu stóp, tak, że pozostanie tylko
martwe, zmasakrowane ciało. Zwiatło zbliżało się powoli, nieubłaganie. Nie ulegało wątpliwości,
że dosięgnie ich nawet w tej rozpadlinie.
Nagle Mallory zrozumiał: Niemiec nie tylko ma podejrzenia, on wie, że ktoś tu jest, i nie
przestanie szukać, póki ich nie znajdzie. I nic nie mogli na to poradzić, po prostu nic... A potem
głowa Andrei znowu zbliżyła się do głowy Mallory ego.
- Kamień - szepnął Andrea. - Rzuć za niego.
Najpierw ostrożnie, a potem spazmatycznie Mallory obmacywał wierzch urwiska prawą
ręką. Ziemia, wszędzie ziemia - trawa i żwir - nic, czym można by rzucić. Wtedy Andrea podał mu
jakiś przedmiot - ręka Mallory ego zamknęła się na metalicznej gładzi haka. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl