[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się w tamtych czasach na handlu... No cóż, był tam taki jeden stary gość, który zachodził do
sklepu, żeby podkradać krakersy z beczki - albo zwędzić ogórka kiszonego, kiedy uważał, że
nikt nie patrzy.
- Miał mnóstwo pieniędzy zakopanych na podwórzu - powiedziała pani Huggins. - Ale
nie lubił wydawać nawet pensa.
- Zgadza się. Josh Cummins się nazywał. I po partyjce warcabów, którą rozgrywał ze
swoimi kumplami koło pieca, zawsze brał bochenek chleba - ten, który leżał najbliżej drzwi -
i nigdy za niego nie płacił. Irytowało to dziadka za każdym razem, i to coraz bardziej, ale nie
chciał chwycić starego za kołnierz i oskarżyć go o kradzież. Nie robi się takich rzeczy w
małym miasteczku. Obmyślił więc pewien podstęp. Powiedział babce, żeby upiekła chleb z
brudną skarpetą w środku.
- A w tamtych czasach skarpety brudziły się porządnie - wtrąciła pani Huggins.
- Więc babka upiekła chleb, a dziadek położył ten bochenek przy samych drzwiach,
kiedy Josh miał wyjść ze sklepu - ciągnął Cecil. - I oczywiście ten stary facet wziął chleb i
poszedł sobie... i nigdy więcej nie ukradł ani jednego bochenka!
- I nigdy nie znalezli pieniędzy zakopanych na jego podwórzu - oznajmiła pani
Huggins.
- Zgadza się - potwierdził jej mąż. - I nigdy nie znajdą. Jest teraz zalane asfaltem pod
parking przy szkole średniej. I nigdy też nie znajdą tego, co stary pan Klingenschoen zakopał
w swojej posiadłości nad jeziorem. Wszystkich tych kosztowności, które, jak mówią, ukrył
jeszcze w latach dwudziestych, tuż przed śmiercią, kiedy już był lekko pomylony. Powinien
pan zacząć kopać, panie Q.
- Przykro mi, Cecil. Nie chcę więcej płacić podatku dochodowego.
- O, wzywają na obiad! - zawołała pani Huggins, kiedy ktoś pociągnął za sznurek i
uderzył w wielki, odlany z żelaza dzwon zawieszony na wysokim słupie.
Długie stoły uginały się od pieczonych kurczaków, fasoli i pasztecików mięsnych;
kanapek z szynką, jajek na ostro, sałatki ziemniaczanej i galaretek wszelkiego koloru; ciast
czekoladowych, placków jagodzianach i pierników z melasy.
Kiedy dzwon zadzwięczał po raz drugi, doszło do krótkiej narady, po czym wręczono
nagrody najstarszej obecnej osobie, a także najmłodszej i rodzinie, która przybyła z
najdalszego zakątka. Potem wszyscy się rozeszli - starsi z powrotem na swoje krzesła pod
drzewem, młodzi na boisko do softballu, kilku mężczyzn na werandę, żeby obejrzeć
sprawozdanie z rozgrywek wielkiej ligi, a młode matki do domu, gdzie ułożyły swoje
maluchy do drzemki.
Qwiłleran kręcił się po tłumie, podsłuchując rozmowy o wędkarstwie, zbiorach,
telewizji, pogrzebach, dzieciach, przepisach, wypadkach, operacjach i dawnych dobrych
czasach.
Dwie kobiety spierały się o to, jak przyrządzać paszteciki z mięsem.
- Mój dziadek - powiedziała pierwsza - szedł każdego dnia do kopalni w Buckshot z
pasztecikami w koszyku, a moja babcia robiła je codziennie przez całe życie. Mam jej przepis
i wiem, że nigdy nie stosowała niczego prócz mięsa, ziemniaków i odrobiny cebuli.
Druga oznajmiła:
- No cóż, w mojej rodzinie pasztecik nie był pasztecikiem, dopóki nie znalazło się w
nim trochę rzepy.
- Nigdy! - sprzeciwiła się żarliwie pierwsza. - Moja babka prędzej zatrułaby studnię!
Wśród starszych wspomnienia krążyły jak bzyczące pszczoły wokół bzów. Siwowłosy
mężczyzna z niebieską wstążką z napisem  Najstarszy" perorował:
- Kiedy zacząłem przyjeżdżać na te imprezy, zawsze była kolejka do ubikacji czy
wychodka, jak to wtedy nazywano. Teraz można wypożyczyć kilka takich przenośnych toalet.
Czasy się zmieniły, to pewne.
Jeden ze słuchaczy spytał:
- A banki? Bywało tak, że mogłeś odwiedzić bankiera w jego domu po kolacji, a on
szedł z tobą do miasta i otwierał bank, jak ci się skończyła gotówka. W żadnym nie było
zamków, alarmów, kamer ani nic takiego.
W końcu Qwilleran odszukał w grupie młodych kobiet Maryellen Wimsey.
- Gdzie jest Clem? - spytał.
- Nie mógł przyjść - odparła po prostu.
- Mam nadzieję, że nie jest chory. Nie zgłosił się wczoraj do pracy, nie było go też w
piątek na paradzie.
- Wyjechał z miasta - wyjaśniła dziewczyna, unikając jego wzroku.
- Wróci jutro? Czekam na niego w chacie. Musimy położyć gont.
- Mam nadzieję - odparła niepewnie.
Qwilleran zerknął na grupę pod dużym drzewem.
- Wiesz, która z tych kobiet to Emma Wimsey?
- Tak - przytaknęła Maryellen radośnie, jakby zadowolona ze zmiany tematu. - To ta
na wózku. W niebieskim swetrze.
Kiedy zbliżył się do zgromadzenia starszych, został powitany przez energiczną
kobietę w żółtym blezerze z emblematem  Zależy nam".
- Panie Qwilleran, pewnie mnie pan nie pamięta. Jestem Irma Hasselrich.
- Oczywiście, że pamiętam - zapewnił. - Jest pani córką adwokata i wolontariuszką w
domu opieki w Pickax.
Pośród ubranych swobodnie uczestników uroczystości wyróżniała się staranną
fryzurą, makijażem i dobrym krojem ubrania. Pani Hasselrich nie była młoda, ale uderzająco
atrakcyjna.
- Och, to wspaniałe, że pan pamięta! - zawołała. - Przyszedł pan do ośrodka w zeszłym
roku, żeby przeprowadzić wywiad z jedną z pań.
- Z żoną farmera, jak sobie przypominam. To była chyba pani Woolsmith.
- Ta kochana osoba już odeszła - powiedziała ze wzruszeniem pani Hasselrich. - Miała
dziewięćdziesiąt pięć lat i prawie wszystkie zęby.
- A co panią dziś tu sprowadziło? - spytał Qwilleran.
- Przywiozłam trzy nasze pensjonariuszki furgonetką wyposażoną w dzwig do
wózków. Abner Huggins, która zdobyła nagrodę dla najstarszej osoby, Emmę Huggins
Wimsey, lat osiemdziesiąt dziewięć, i Clarę Wimsey Ward, lat osiemdziesiąt dwa.
- Chciałbym poznać Emmę Wimsey. Podobno zna jakąś niezwykle interesującą
historię. Chciałbym nagrać ją na taśmę.
- Będzie zachwycona! - zapewniła wolontariuszka. - Uczyła kiedyś w szkole, bez
trudu się pan z nią porozumie. Ma słabe serce, ale pamięć znakomitą... Emmo! Emmo,
kochanie! Masz gościa!
- Kto to jest? Kto to jest? - zawołał jakiś drżący i pełen wyczekiwania głos.
- Reporter z gazety. Chce chyba usłyszeć tę historię o Dyńce.
- O Boże! Nigdy nie pisali o mnie w gazecie, tylko wtedy, gdy wyszłam za Horacego.
Czy dobrze wyglądam?
- Wyglądasz cudownie... Emmo, to jest pan Qwilleran.
Emma Wimsey była kruchą kobietą o rzednących siwych włosach, której policzki były
uroczo zaróżowione, prawdopodobnie dzięki pani Hasselrich. Choć na pierwszy rzut oka
słaba, emanowała żywotnością, na swetrze zaś nosiła emaliowaną spinkę w kształcie kota z
długim wygiętym ogonem.
- Miło mi pana poznać - powiedziała. Qwilleran ujął serdecznie drobną dłoń.
- Pani Wimsey, jest mi bardzo przyjemnie - zapewnił. Zachowywał się wytwornie
wobec ludzi powyżej siedemdziesiątki, co zawsze sprawiało im radość.
Pani Hasselrich zaproponowała, by przepchnąć wózek w jakieś spokojne miejsce;
znalezli zacieniony skrawek po drugiej stronie bzów.
- Jest ci dość ciepło, kochanie? - spytała wolontariuszka. Qwilleran przyniósł krzesła
składane i ustawił swój magnetofon. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl