[ Pobierz całość w formacie PDF ]

otrząsnął się z osłupienia, 2 marca 1985 roku na rzadko uczęszczanej drodze w pobliżu
międzynarodowego lotniska w Santiago znaleziono trzy ciała, zmasakrowane i ze śla-
dami wyjątkowego okrucieństwa. Generał Cesar Mendoza Duran, dowódca sił poli-
cyjnych i członek rządzącej junty złożył prasie oświadczenie, że owa potrójna zbrod-
nia jest wynikiem partyjnych porachunków w gronie komunistów, działających z roz-
kazu Moskwy. Wobec tak niebywałego wyjaśnienia ludzie nagle pozbyli się lęku, a ge-
nerał Mendoza Duran, uznany przez opinię publiczną za prowodyra zbrodni, musiał
odejść z rządu. To mniej więcej wtedy czyjeś nieznane ręce zamazały na tabliczce Calle
del Puente, nazwę jednej z czterech ulic wychodzących z Plaza de Armas, i na jej miej-
scu wpisały imię nowego patrona, Jose Manuela Parady; tak się ją zwie obecnie.
24
 Ma pan szczęście, że jest Urugwajczykiem
Gniew wywołany tamtą brutalną zbrodnią wisiał jeszcze w powietrzu owego ranka,
gdy przyszliśmy z Franzem na Plaza de Armos, niczym dwaj zwykli przechodnie.
Zauważyłem, że ekipa włoska znajduje się dokładnie tam, gdzie ustaliliśmy z Grazią po-
przedniego wieczoru, i że nasze przybycie nie uszło uwagi szefowej. Póki jeszcze nie wy-
dawała żadnych poleceń kamerzyście, Franz stanął z boku, a ja sam zacząłem dawać re-
żyserskie wskazówki, zgodnie z tym, co wcześniej ustaliłem z szefami wszystkich trzech
ekip. Najpierw przespacerowałem się po placu, a przystając tu i ówdzie, wskazywałem
Grazii, kiedy i w którą stronę powinna być ustawiona kamera, gdy będę spacer powta-
rzał. Na razie ani ona, ani ja nie musieliśmy szukać dowodów na to, jak bezwzględnie
panujący reżim terroryzuje ulicę. Tego ranka chodziło nam jedynie o uchwycenie na-
stroju panującego w zwykły dzień, a przede wszystkim o zachowania ludzi, którzy, jak
zauważyłem poprzedniego wieczoru, byli chyba mniej rozmowni niż dawniej. Poruszali
się z większym pośpiechem, niemal nie zwracając uwagi na to, co dzieje się obok, a ci,
którzy w ogóle rozmawiali, zachowywali ostrożność i unikali podkreślania słów ge-
stami jak kiedyś, co mi utkwiło w pamięci i co wciąż się widywało u Chilijczyków na
emigracji. Przechadzałem się tak wśród grupek ludzi z prościutkim, miniaturowym ma-
gnetofonem w kieszeni koszuli, chcąc pochwycić strzępy rozmów, bynajmniej nie po to,
by sobie zapełnić pierwszy dzień, ale żeby je potem wykorzystać w filmie.
Wskazawszy ekipie główne punkty do filmowania, przysiadłem na ławce obok ja-
kiejś opalającej się pani, chcąc spisać na gorąco spostrzeżenia; pomalowane na zielono,
drewniane deski całe były pokryte wyrytymi nożem napisami, dziełem kilku pokoleń
zakochanych. Ponieważ ciągle zapominam notatnika, pisałem na odwrocie pudełek po
gitane ach, znanych francuskich papierosach, których spory zapas przywiozłem z Pary-
ża. Robiłem tak przez cały czas pracy nad tym filmem i choć nie dlatego zachowałem
puste pudełka, te notatki były moim dziennikiem podróży i posłużyły mi do odtworze-
nia szczegółów wyprawy w tej książce.
Notując coś pilnie na Plaza de Armas tamtego poranka, zauważyłem, że siedząca tuż
obok kobieta obserwuje mnie kątem oka. Była w słusznym wieku, ubrana w sposób
nieco staroświecki, typowy dla klasy średniej, w futerku i w mocno znoszonym kape-
luszu. Nie bardzo wiedziałem, co tu robi samotna i milcząca, bo ani nie patrzyła w żad-
nym konkretnym kierunku, ani nie reagowała na gołębie przelatujące nad naszymi gło-
wami czy dziobiące nam czubki butów. Gdyby mi sama nie wyjaśniła, nigdy bym się
25
nie domyślił, że po prostu zmarzła na mszy i wyszła ogrzać się przez chwilę na słońcu
przed jazdą metrem. Udając, że czytam gazetę, patrzyłem, jak taksuje mnie wzrokiem
od stóp do głów, bez wątpienia dlatego, że moja garderoba różniła się znacznie od tej,
jaką noszą poranni przechodnie. Uśmiechnąłem się, a wtedy zapytała, skąd jestem.
Niedostrzegalnym ruchem włączyłem magnetofon, naciskając przycisk przez kieszeń
koszuli.
 Z Urugwaju  odparłem
 Ach!  westchnęła  można wam pozazdrościć szczęśliwego losu.
Miała na myśli ponowne wprowadzenie w Urugwaju systemu wyborczego i mówiła
o tym z czułą nostalgią za własną przeszłością. Udawałem roztargnienie, chcąc, by po-
wiedziała coś więcej, nie udało mi się jednak wyciągnąć z niej żadnych zwierzeń na te-
maty osobiste. Ale opowiadała bez zahamowań o braku podstawowych wolności oby-
watelskich w Chile i o dramatycznie rosnącym bezrobociu. W pewnej chwili wska-
zała na ławki pełne bezrobotnych clownów, muzyków, transwestytów, których z każdą
chwilą przybywało.
 Niech pan spojrzy na tych ludzi  powiedziała  całymi dniami tu siedzą, cze-
kając na pomoc, bo są bez pracy. W naszym kraju panuje głód.
Pozwoliłem jej mówić. Potem zaś, obliczywszy, że minęło pół godziny od pierwszego
spaceru, ruszyłem na kolejny obchód placu. Wówczas Grazia kazała operatorowi krę-
cić, nie najeżdżając jednak na mnie, a sama pilnowała, by nasza robota nie została za-
uważona przez stróżów porządku. Problem był zresztą dokładnie odwrotny: to ja nie
mogłem oderwać wzroku od karabinierów, jako że budzili we mnie fascynację, której
trudno się oprzeć.
Choć w Chile zawsze było mnóstwo sprzedawców ulicznych, nie pamiętam, bym
kiedykolwiek widział ich tylu co teraz. Trudno wyobrazić sobie centrum handlowe bez
ich milczących szeregów. Handlują każdym towarem, a ich liczba i widoczne między
nimi różnice statusu ujawniają z całą mocą rozmiar dramatu społecznego. Obok zwol-
nionego lekarza, zubożałego inżyniera czy kobiety o wyglądzie markizy, którzy oferują [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl