[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dopiero kilka dni temu objęto nimi również południe.
Kantos Kan został wyznaczony na pilota małej, jednoosobowej łodzi rozpoznawczej i na skutek nie
szczęśliwego zbiegu okoliczności został złapany przez Warhoończyków w trakcie przeszukiwania ich miasta.
Odwaga tego człowieka wzbudziła we mnie głęboki szacunek. W pojedynkę wylądował na granicy miasta,
przeszedł aż do placu, a potem starannie i metodycznie przeszukał stojące wokół niego budynki. W ręce
zielonych wojowników wpadł po dwóch dniach poszukiwań, gdy ostatecznie utwierdził się w przekonaniu, że
45
księżniczki tam nie było i właśnie zamierzał udać się w drogę powrotną. W czasie naszego wspólnego
uwięzienia poznaliśmy się wzajemnie bardzo dobrze i poczuliśmy do siebie szczerą sympatie. Jednak nie było
nam dane przebywać długo razem, gdyż kilka dni po jego przybyciu wyprowadzono nas z lochów. Nadszedł
czas wielkich igrzysk. Pewnego poranka zaprowadzono nas do ogromnego amfiteatru. Był on dla mnie nowością
architektoniczną, gdyż nie został wybudowany na powierzchni, ale mieścił się w wielkiej, wykopanej w ziemi
jamie. Trudno było ocenić jego pierwotne rozmiary, gdyż teraz był już częściowo zrujnowany i wypełniony
obsuniętą ziemią. Jednak nawet w tym stanie mógł pomieścić wszystkie plemiona Warhoończyków 
dwadzieścia tysięcy ludzi. Arena była bardzo duża, ale chropowata i nierówna. Otoczono ją murem, ułożonym z
kamieni pochodzących ze zrujnowanych budynków, by uniemożliwić zwierzętom i więzniom ucieczkę, na
widownię, W każdym jej końcu ustawiono klatki, w których zawodnicy oczekiwali na chwile, gdy przyjdzie ich
kolej, by wyszli na arenę i umarli. Kantos Kan i ja znalezliśmy się razem w jednej z takich klatek, w innych były
dzikie kaloty, thoaty, wściekle zitidary, zieloni wojownicy, kobiety z innych społeczności i wiele innych
dziwnych bestii, których nigdy przedtem nie widziałem. Ryki, piski, pomruki zlewały się w jeden ogłuszający
hałas, a widok każdego z tych monstrów z osobna mógłby wypełnić najmężniejsze serce przeczuciem śmierci.
Kantos Kan wyjaśnił mi, że pod koniec dnia jeden z więzniów odzyska wolność, a pozostali zginą.
Zwycięzcy różnych walk będą się potykać ze sobą, aż; tylko dwóch pozostanie przy życiu. Ten, który zwycięży
w ostatniej walce zostanie wypuszczany na wolność, bez względu na to, czy będzie to zwierzę czy człowiek.
Następnego ranka w klatce znajdą się nowe ofiary, turniej zostanie powtórzony i tak będzie się dziać przez
dziesięć dni igrzysk.
Wkrótce po umieszczeniu nas w klatkach amfiteatr zaczął się zapełniać i po godzinie wszystkie miejsca
były zajęte przez tłoczących się widzów. Dak Kova usiadł w otoczeniu jedów i dowódców w centrum amfiteatru
na ustawionym dla niego dużym podwyższeniu.
Na sygnał jeddaka otworzono drzwi dwóch klatek i dwanaście zielonych kobiet wybiegło na środek
areny. Każdej z nich wręczono sztylet, a potem z przeciwległego końca areny wypuszczono kaloty, dzikie psy.
Zwierzęta, warcząc i parskając, rzuciły się na niemal bezbronne kobiety, ą ja odwróciłem głową, by nie patrzeć
na te okropną scenę. Wrzaski i śmiech widzów świadczyły, że widowisko było wspaniałe, a gdy Kantos Kan
powiedział, że się już skończyło i z powrotem spojrzałem na arenę zobaczyłem, że nad martwymi ciałami
powarkiwały tylko trzy zwycięskie kaloty. Kobiety drogo sprzedały swoje życie. Potem na trzy ocalałe psy
wpuszczono wściekłego zitidara i w ten sposób zaczął się długi, upalny, straszliwy dzień. Mnie wystawiono
najpierw przeciwko ludziom, a potem przeciw zwierzętom, ale dzięki temu, że byłem uzbrojony w miecz i
przewyższałem każdego z moich przeciwników zwinnością, a cześć z nich także siłą, ze wszystkimi uporałem
się stosunkowo łatwo. Wielokrotnie żądny krwi tłum nagradzał mnie gorącymi oklaskami, a pod koniec dnia
rozległy się nawet okrzyki, aby mnie zabrać z areny i zrobić członkiem ich społeczności. W końcu zostało nas
tylko trzech  ogromny zielony wojownik któregoś z północnych plemion, Kantos Kan i ja. Najpierw mieli
walczyć Kantos Kan i zielony wojownik, a ostateczna walka, ta, w której nagrodą była wolność, miała się odbyć
miedzy mną a zwycięzcą ich pojedynku. Kantos Kan stoczył tego dnia kilka pojedynków, z wszystkich,
podobnie jak ja, wychodząc zwycięsko. Jednak często, szczególnie w starciach z zielonymi wojownikami, jego
przewaga była bardzo niewielka. Nie miałem dużej nadziei na to, że uda mu się pokonać ogromnego zielonego
Marsjanina, który przedtem dosłownie miażdżył swoich przeciwników. Miał blisko szesnaście stop wzrostu,
podczas gdy Kantos Kanowi brakowało kilka cali do sześciu.
Zaczęli iść ku sobie i po raz pierwszy dane mi było zobaczyć, by ktoś zastosował tego typu sztuczkę, na
jakiej Kantos Kan oparł swoją nadzieje, na zwycięstwo. Decydując się na nią postawił życie na jedną kartę.
Zbliżył się na odległość około dwudziestu stóp do swego ogromnego przeciwnika i nagle wyrzucił w górę i do
tyłu te rękę, w której trzymał miecz, wziął potężny zamach i cisnął broń w szeroką pierś przed sobą. Ostrze
poleciało jak strzała i wbiło się. w serce zielonego wojownika, kładąc go trupem na miejscu.
Teraz Kantos Kan i ja musieliśmy stanąć naprzeciw siebie. Zdołałem mu szepnąć, aby przeciągnął walkę
aż do zmroku, gdyż miałem nadzieje, że uda nam się wtedy znalezć jakiś sposób ucieczki. Tłum jakby się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl