[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wprost przeciwnego.
Jej paranoja zaczęła się pogłębiać.
Tego wieczoru Jacob nie wsiadł na swój motocykl, by pojechać po Jianne. Poin-
formowała go przez telefon, że po pracy idzie na zakupy z Madeline, która potem przy-
wiezie ją do dojo. Jacob nie miał nic przeciwko, jak zwykle kazał jej tylko zachować
ostrożność i ani na krok nie odstępować narzeczonej Luke'a. Sam natomiast, zakończyw-
szy ostatni trening tego dnia, udał się do restauracji starego pana China, by kupić coś na
kolację. Kiedy Jianne wróci z zakupów, na pewno będzie wyczerpana i głodna jak wilk.
Pochłonięty dłuższą niż zwykle pogawędką z panem Chinem, nagle usłyszał w od-
dali syreny. Po chwili ulicą przejechał wóz strażacki na sygnale. Jacob zignorował go i
znowu podjął miłą rozmowę z właścicielem restauracji, wypytując go przy okazji, czy
nie widział ostatnio w pobliżu żadnych podejrzanych typów. Przerwał, gdy po minucie
za jego plecami tą samą ulicą przejechał drugi ryczący wóz strażacki i również skręcił za
rogiem. Syreny tym razem nie ucichły. To znaczyło, że straż pożarna zatrzymała się
gdzieś nieopodal.
- Zdaje się, że to gdzieś w pobliżu pana domu - odezwał się pan Chin.
Po chwili po ulicy przejechała karetka na sygnale i skręciła z piskiem opon w ulicę,
przy której znajdował się dom Jacoba. Ruszył w tamtym kierunku szybkim krokiem.
Skręcił za rogiem i nagle jego serce zaczęło łomotać tak mocno, że zagłuszyło wycie sy-
ren. Na pewno to nie jego dojo się pali, ale może któryś z sąsiednich budynków? Ogień
łatwo się rozprzestrzenia. Przepychając się przez tłum gapiów, którzy zgromadzili się na
krawężniku, podniósł wzrok, by sprawdzić, gdzie wybuchł pożar.
R
L
T
W ułamku sekundy jego serce ogarnęło uczucie czystej paniki i grozy. Zaczął biec,
biec najszybciej, jak potrafił, mijając wozy strażackie, ambulanse, strażaków podpinają-
cych węże do hydrantów. Biegł wpatrzony w dziki pożar, który trawił jego dom. Front
dojo był jedną wielką ścianą ognia. Wściekłe płomienie wspinały się na górę, do okien
jego mieszkania. Mieszkania Jianne. Musi tam wbiec. Musi... jeszcze kilka kroków, a
znajdzie się przy drzwiach wejściowych, będących teraz czarną jamą, z której buchał
dławiący dym.
Nagle ktoś z całych sił chwycił go za rękę.
- Niech się pan cofnie! - wrzasnął strażak.
- W środku jest prawdopodobnie kobieta i chłopiec! - odkrzyknął Jacob. - Czy wi-
dział ich pan?
Strażak potrząsnął głową. Podmuch piekielnego żaru kazał im zrobić kilka kroków
do tyłu. Jakim cudem budynek płonie tak szybko? To nie mógł być wypadek...
- Proszę pana! - usłyszał czyjś głos za plecami. Odwrócił się. Członek ekipy ra-
towniczej. - Niech się pan cofnie! Natychmiast!
- Ja tu mieszkam - odparł Jacob. - Razem z żoną i młodym chłopcem. Czy widział
ich pan?
- Nie, proszę pana. Niech pan poczeka przy karetce. Wszystko się wyjaśni...
Nie chciał czekać. Nie mógł czekać. Boczna uliczka, pomyślał nagle. Może Jianne
i Po wybiegli z dojo tylnym wyjściem, prosto w boczną uliczkę? Rzucił się biegiem w jej
stronę, przepychając się przez tłum. Ewakuowano wszystkich mieszkańców pobliskich
budynków. Nieziemskie zamieszanie, krzyki, wycie syren, potworny żar. Nie wiedział,
że pożar jest czymś tak głośnym; płomienie wyją, trzeszczą, ryczą, zawodzą jak obłąkane
demony. Nie wiedział, że serce może bić tak szybko i mocno. Brakło mu tchu, lecz jesz-
cze nie stracił nadziei.
Wreszcie wbiegł w głąb uliczki. Tu też byli strażacy zabezpieczający sklepiki i re-
stauracyjki, próbujący gasić wschodnią ścianę dojo. Jacob zauważył, że tylne kwatery
gościnne są jeszcze nietknięte przez płomienie.
- Jianne! Po! - krzyknął na całe gardło.
Coś się poruszyło na dachu. Jakiś cień. Sylwetka. A potem głos.
R
L
T
- Mistrzu, tutaj!
Po.
Jacob odczuł tak gwałtowną ulgę, aż zatoczył się i uderzył plecami w kamienny
mur.
- Jesteście tam oboje?
- Nie. Tylko ja.
- A gdzie Jianne?
- Nie wiem.
Zrobiło mu się czarno przed oczami. Chciał się wreszcie obudzić z tego koszmaru.
To wszystko nie dzieje się naprawdę...
- Wszedłem do domu tylnym wejściem - zawołał Po. - Dojo już płonęło ale nie tak
bardzo jak teraz. Przeszedłem przez kwatery do kuchni, ale nie mogłem wejść do sali
treningowej ani na górę. Jianne nie było w kuchni. A była tam, kiedy wychodziłem
wcześniej z domu.
Jacob przeczesał dłonią włosy. Wszystko przed oczami nagle mu się rozmazało.
Azy.
- Mogę stąd zajrzeć przez okna mieszkania - odezwał się znowu Po. - Jedno okno
było już rozbite, zanim płomienie dotarły na górę. Zdaje mi się, że to Jianne wybiła okno,
aby wyjść z mieszkania na dach nad kwaterami, a potem zeskoczyć na ziemię. To wcale
nie tak wysoko. Mogło się jej udać.
Jacob rozpaczliwie chwycił się tego skrawka nadziei. Pomógł Po zeskoczyć z da-
chu. Zauważył, że chłopiec ma przypalone włosy nad czołem oraz rozległe poparzenie na
prawym ramieniu. Skrzywił się na widok rany.
- Muszę cię zaprowadzić do karetki - rzucił do chłopca.
- Nie! - zaprotestował Po. - Musimy znalezć Jianne. Musi gdzieś tu być.
Zaczęły się paniczne poszukiwania. Okrążyli cały budynek, sprawdzili wszystkie
boczne uliczki, wszystkie zakamarki. Nigdzie jej nie było.
- Może zginęła gdzieś w tłumie? - zastanawiał się na głos Jacob. - Może już ktoś ją
znalazł?
R
L
T
Wybiegli przed front budynku, prosto w tłum gapiów, lekarzy i strażaków. Z po-
wrotem w sam środek tego piekła. Gorączkowo omiatali wzrokiem wszystkie twarze,
szukając tej jedynej. W pewnym momencie ujrzeli Luke'a i Madeline, którzy również
biegali między ludzmi, wołając na głos imię Jianne.
Bezskutecznie.
Nadzieja w sercu Jacoba zaczęła gasnąć. Ogarniało go coś gorszego niż skrajna pa-
nika i rozpacz.
Pewność. Pewność, że Jianne jednak jest w środku budynku. Zatrzymał się, zgiął w
pół, by zaczerpnąć tchu, otrzeć twarz z łez. Uniósł wzrok i kątem oka dostrzegł to, czego
szukał. Jianne. To chyba ona. Ktoś ją zasłonił. Rzucił się biegiem w jej kierunku. Czy to
na pewno ona? Gdzie ona jest? Przywidzenie... Przed chwilą tu była.
- Jianne! - zawył na całe gardło.
Ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się natychmiast. Ujrzał jej twarz. Osmoloną,
pobrudzoną, z kilkoma czerwonymi plamami krwi. Miała podartą bluzkę, z ran na jej ko-
lanach ciekła krew. Oddychała szybko i płytko. Jej oczy lśniły łzami.
- Dojo spłonęło - powiedziała niemal bezdzwięcznie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl