[ Pobierz całość w formacie PDF ]

miły, zabiję cię.
- Wielu próbowało. I to nieraz.
- A ilu z nich miało na koncie osiemnaście unicestwionych wampirów?
- Ani jeden. - Chyba trochę się zdziwił. - Choć na Węgrzech spotkałem kiedyś człowieka,
który przysięgał, że zabił pięciu z nas.
- Co się z nim stało?
- Rozszarpałem mu gardło.
- Może to zrozumiesz, Jean-Claude. Wolałabym raczej, żebyś rozszarpał mi gardło. Pierwej
umrę, próbując cię zabić, niż ci się podporządkuję. - Spojrzałam na niego, próbując ocenić,
czy zrozumiał choć cząstkę z tego, co przed chwilą usłyszał. - Powiedz coś.
- Usłyszałem, co powiedziałaś. Wiem, że mówiłaś poważnie. - Nagle pojawił się tuż przede
mną. Nie dostrzegłam jego ruchu, nie poczułam go w swojej głowie. Po prostu nagle znalazł
się o parę centymetrów ode mnie. Chyba aż westchnęłam ze zdumienia. - Naprawdę
mogłabyś mnie zabić? - Jego głos był jak jedwab położony na zranione miejsce, delikatność
mimo wszystko wywołująca ból. Jak seks. Albo jak aksamit muskający wnętrze mojej
czaszki. To było przyjemne, nawet mimo przepełniającego mnie nieopisanego przerażenia.
Cholera. Wciąż mógł mnie załatwić. Mógł mnie mieć. Odrobina siły i już. Nie. Nic z tego.
- Tak - odpowiedziałam, spoglądając w jego ciemne oczy. Mówiłam szczerze. Zamrugał
powiekami i cofnął się.
- Jesteś najbardziej upartą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem - stwierdził. Tym razem
powiedział to ze śmiertelną powagą. Bez odrobiny rozbawienia.
- To najmilszy komplement, jaki kiedykolwiek od ciebie usłyszałam.
Stanął przede mną z rękoma opuszczonymi wzdłuż boków. Stał w kompletnym bezruchu.
Węże i ptaki potrafią tak trwać w bezruchu, ale nawet węże przejawiają pewne oznaki
ożywienia, czynności, która - prędzej czy pózniej - będzie kontynuowana. Jean-Claude stał,
nie zdradzając kompletnie niczego, jakby wbrew temu, co mówiły mi oczy, rozpłynął się w
powietrzu bez śladu. W ogóle go tam nie było. Przestał istnieć. Umarli nie robią hałasu.
- Co się stało z twoją twarzą? - spytał.
Odruchowo dotknęłam spuchniętego policzka.
- Nic - skłaniałam.
- Kto cię uderzył?
- Po co pytasz? Aby się na tym kimś zemścić? Odpłacić mu za mnie?
153
- Jednym z pomniejszych plusów wynikających z faktu bycia moją służebnicą jest to, że
byłabyś pod moją ochroną.
- Nie potrzebuję twojej ochrony, Jean-Claude.
- On cię skrzywdził.
- A ja wbiłam mu w krocze lufę pistoletu i zmusiłam, aby powiedział mi wszystko, co wie -
odparowałam.
- Co zrobiłaś? - Jean-Claude uśmiechnął się.
- Wbiłam mu w jaja lufę pistoletu, mam wyrazić się jeszcze bardziej dosadnie?
W jego oczach pojawiły się żywe iskierki. Roześmiał się w głos. Szczerze. Radośnie.
Ten śmiech był słodki jak cukierek i zarazliwy. Gdyby komuś udało się zabutelkować śmiech
Jean-Claude a, na pewno nie byłby to produkt z gatunku tych dietetycznych. Raczej coś, co
powoduje przyrost tkanki tłuszczowej. Albo wywołuje orgazm.
- Ma petite, ma petite, jesteś absolutnie cudowna.
Spojrzałam na niego, pozwalając, by ten śmiech otoczył mnie jak niewidzialny kokon. Pora
iść. Już czas. Trudno zachować niewzruszoną postawę, kiedy ktoś śmieje ci się prosto w
twarz. Mimo to jakoś mi się udało.
To co powiedziałam na odchodne, sprawiło, że ponownie wybuchnął śmiechem:
- I przestań zwracać się do mnie ma petite.
154
22
Ponownie znalazłam się w gwarnym, hałaśliwym wnętrzu klubu. Charles nie siedział, lecz
stał przy stoliku. Już z daleka było widać, że jest nie w sosie. Co poszło nie tak? Zaciskał
nerwowo ogromne łapska. Ciemne oblicze wykrzywiało coś, co wydawało się grymasem
bólu. Dobry Bóg obdarzył Charlesa wielkim ciałem i groznym obliczem, gdyż wewnątrz był
miękki jak wata cukrowa. Gdybym dysponowała gabarytami oraz siłą Charlesa, byłabym
stuprocentową łotrzycą. To wydawało mi się trochę smutne i nieuczciwe.
- Co się stało? - spytałam.
- Dzwoniłem do Caroline - odparł.
- I?
- Opiekunka do dziecka zachorowała. A Caroline wezwano do szpitala. Ktoś musi pobyć z
Samem, podczas gdy ona jest w pracy.
- Uhm-hm - mruknęłam.
- Czy nasz wypad do Tenderloin może zaczekać do jutra? - spytał. Już nie wyglądał na
twardziela. Pokręciłam głową. - Nie możesz pójść tam sama - rzekł Charles. - Prawda, że
nie?
- To nie może czekać, Charles. - Westchnęłam, spojrzawszy na tego człowieka-górę.
- Ale Tenderloin - zniżył głos, jakby obawiał się, że samo wymówienie tej nazwy ściągnie na
nas chmarę dziwek i alfonsów. - Nie możesz iść tam sama, w środku nocy.
- Bywałam w gorszych miejscach, Charles. Poradzę sobie.
- Nie. Sama tam nie pójdziesz. Nie pozwolę na to. Caroline będzie musiała nająć nową
opiekunkę albo odpuścić sobie szpital. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl