[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zlewem, przy którym tak często stała moja matka, zajęta obieraniem, skrobaniem, polerowaniem,
i odprowadzała wzrokiem oddalające się marzenia o życiu małżeńskim przez zarośnięty ogródek,
ponad ogrodzeniem, aż do marzeń na tyłach innego domu. Azy popłynęły z oczu ojca, skapnęły
do zlewu i zniknęły w pianie. Matka umarła w głębokim śnie po całym słoiczku tabletek, a kiedy
tak staliśmy w kuchni, wydało nam się, że to smutek spał do tej pory i dopiero teraz się budzi. Im
dłużej ojciec zmywał, tym bardziej płakał, a ja razem z nim. Staliśmy tak obaj, ojciec i syn, nie
mogąc dobyć głosu i zmywaniem naczyń głośno wyznając miłość.
Z kuchni przeszliśmy do korytarza. Ojciec odnalazł szczotkę do zamiatania i zaczął zagarniać
chmury pyłu w kierunku drzwi. Kiedy je otworzyłem, dom westchnął, a z łąki poderwały się
ptaki. Słońce wdarło się do środka. Ojciec tymczasem otworzył drzwi do pracowni. Wszedłem
tam za nim po raz pierwszy od przeszło pół roku. Tuż za drzwiami upuścił szczotkę na podłogę i
ruszył wzdłuż ściany, zbierając obrazy. Było ich więcej, niż się spodziewałem. Dziesiątki
płócien. Nachylał się i przyglądał każdemu, niektóre ostrożnie ustawiając, inne odsuwając do tyłu
na rosnącą na środku pokoju stertę.
 Wynieś je, Nicholasie, dobrze? Kochany chłopak. Zostaw je w hallu.
Naliczyłem dwadzieścia cztery płótna, gniewnie kolorowe kwadraty i prostokąty, na których
nie widziałem żadnego wizerunku ani obrazu, nic, tylko wysiłek i farbę. Te, które zostawił w
pracowni, były inne. Zdawało mi się, że na kilku z nich widzę matkę, zarys postaci na skraju
płótna, pokrytego grubo błękitami, zieleniami, fioletami. Było w nich coś ciepłego, coś nowego u
ojca. Widziałem niebo i wzgórza, i znów tę kobiecą postać, obecną tak po prostu, jak
przypomnienie, jak kształt, ku któremu obraz się zbliża i od którego jednocześnie pragnie się
oddalić. Ojciec łagodnie mnie wyprosił.
 Tamte jeszcze nie są skończone  rzekł.
 Podobają mi się  rzuciłem szybko.
 Niech będzie  odparł przez ramię i dał mi pędzel.  Możesz pomóc.  A potem, śmiejąc
się z lekkim zakłopotaniem nad ironią swojego losu, dodał:  Wszystkie są gówniane.
Położyliśmy dwadzieścia cztery płótna na podłodze w hallu i spędziliśmy popołudnie
zamalowywując je na szaro i lila. Mieliśmy duże pędzle, a kiedy nachylaliśmy się przy pracy,
czułem, jak pod długimi pociągnięciami pędzla znika cała desperacja i nadzieja obrazów. To były
prace z pierwszej wyprawy ojca, z czasów pierwszego wezwania, które wydawało się teraz
złośliwym figlem, jaki Bóg spłatał mojej rodzinie, głupią próżnością talentu. Kiedy
skończyliśmy, ojciec wyglądał, jakby mu ulżyło. Brał płótna jedno po drugim, trzymał je
ostrożnie między płaskimi spodami dłoni jak wielkie tablice i kładł je pod ścianami pracowni
dokładnie tam, skąd zostały zabrane. Matka przyglądała się ze szczytu zamiecionych schodów.
Popatrzyła przez drzwi na półkole zamalowanych obrazów, które czekały, żeby je znów zacząć
malować, i uśmiechnęła się. Tak się przynajmniej zdawało  ciepła fala jej obecności przepłynęła
przez wszystkie pokoje na dole, niewyrażalne wspomnienie jej dotyku i pocałunku musnęło nam
policzki, poruszyło małe włoski na karku i kazało nam obu się obrócić i popatrzeć na siebie
bezradnie w wysprzątanym do ostatniego zakątka domu, do którego wróciła.
2
O szóstej wyruszyliśmy na podwieczorek. Coś nadzwyczajnego. Pamiętam to jako wielką
wyprawę. Wyrzucałem przed siebie nogi jak najdalej, żeby dotrzymać kroku ojcu, a letni wieczór
pełen był żółtych migotań i ptasiego śpiewu. Mogło padać albo mżyć cały dzień, ale wieczorami
powracało lato. Wieczory na przedmieściach: mężczyzni wyprowadzający psy na spacer, zażarte
mecze piłki, wydeptane błonia, dziewczęta na przystankach autobusowych, chłopcy z workami
golfowymi lub rakietami do tenisa, nachyleni nad kierownicami rowerów i pedałujący pod górę
do domu albo stojący bezczynnie na trawiastych poboczach i rozmawiający o niczym, tratujący
butami stokrotki i wyczekujący, aż niewiarygodnie długi dzień zniży się i sczeznie. Były
wakacje, w powietrzu niosło się bzyczenie. Ojciec wyprowadził nas z osiedla, poza spojrzenia
sąsiadów, w stronę biegnących wyżej dróg, gdzie kończyło się miasto.
 Była tu kiedyś mała wioska  powiedział.  A teraz jest cholerne miasto. No ale...  Mówił,
nie patrząc na mnie, i po chwili rozchmurzył się.  Tam zjemy podwieczorek, dobrze?  spytał.
 Dobrze  odparłem.
Weszliśmy do małego pustego baru o jasnym wnętrzu, gdzie stały cztery stoliki z
plastikowymi blatami, a na nich cukiernice i dzbanuszki na mleko. Krzesła były z zielonego
plastiku. Za ladą w głębi pryszczata dziewczyna wydawała herbatę i zapiekanki.
 Zapiekanka wiejska, pasterska, z rybą, z kurczakiem wyrecytowała.
Na zapiekanki czekało się pięć minut. Ojciec przyniósł dwie herbaty i postawił je na stoliku.
Miał za długie nogi; gdy usiadł na zielonym krześle, kolana miał wyżej niż blat, więc odsunął się
bardziej na środek sali i oparł talerzyk z filiżanką na piersi. Popijał herbatę małymi łyczkami i raz
po raz się uśmiechał. Uśmiechy nie ustawały, a ja, sam nie wiedząc dlaczego, też uśmiechałem
się w odpowiedzi. Wydawało się to właściwe, jakby z naszego życia usunięto ciężką ogromną
chmurę i jakbyśmy zaczynali całkiem od nowa  choć nie miałem pojęcia co.
 Dobry z ciebie syn, Nicholasie  powiedział ojciec.
Uśmiechnąłem się nad herbatą. Nadeszły zapiekanki.
Przełamałem widelcem brązowe ciasto na wierzchu, patrzyłem na unoszącą się smużkę pary i
wdychałem zapach duszonego mięsa, a ojciec napoczął swoją porcję. Nigdy nie czuliśmy się tak
mocno ojcem i synem, pomyślałem, w żadnym momencie naszego życia. Nigdy nie byłem tak
szczęśliwy, jak właśnie siedząc w tym niedużym zwyczajnym barze, gdzie rozchodziły się
zapachy mięsa i dobiegał szum jadących letnim wieczorem samochodów. Wziąłem kawałek
zapiekanki do ust i sparzyłem się. Gdy obracałem gorące jedzenie językiem, ojciec
zakomunikował, że znów musi wyjechać.
 Nie chcę cię zostawiać, ale przez tydzień dasz sobie radę, prawda? Wyjadę tylko na tydzień
 rzekł.  Tydzień mi wystarczy, żeby zacząć kilka płócien, które pózniej tutaj bym dokończył.
Może dziesięć dni.
Nic nie odparłem. Przetaczałem mięso w ustach, czułem, jak piekące gorąco przechodzi
przez podniebienie wyżej. A więc wyjeżdżał? Chciał mnie zostawić? Zaczęła mnie boleć głowa.
 Przez sześć dni nie będzie padać  oznajmił.  A ty jesteś już duży i możesz przez tydzień
zająć się sobą, prawda?
Wyplułem mięso.
 Dlaczego nie mogę jechać z tobą?  spytałem, wpatrując się w ojca. Nie mogłem uwierzyć,
że to powiedziałem.
 Nie stać mnie na noclegi w pensjonatach, śpię na dworze, w stodołach. Może być zimno i
wilgotno.  Urwał i spojrzał mi w oczy ponad stolikiem.  Może znajdę kogoś do opieki? Czy... ?
 Nie.
 Kiedyś, kiedy będziesz starszy, pojedziesz ze mną  zapewnił.
Pryszczata dziewczyna podeszła z rachunkiem. Poinformowała, że niedługo zamyka,
popatrzyła na nas, na nasze niedojedzone zapiekanki, i odeszła.
 Dlaczego?  spytałem.
 Co dlaczego?
 Dlaczego musisz jechać? Nie mógłbyś zostać w domu, nie mógłbyś...
Letni wieczór urwał się, zamarł jak wstrzymany oddech. Cisza nabrzmiała, zgęstniała. Ojciec
grzebał widelcem w cieście. Popatrzył na talerz, demonstrując błyszczącą, piegowatą wypukłość
czoła ze zmarszczkami, które nagle wydały mi się głębsze, niż myślałem. Całą głowę miał [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • forum-gsm.htw.pl